piątek, 13 lipca 2018

Rozdział 4


Kiedy dotarliśmy na tyle blisko, by widzieć już zarys ruin świątyni, Iserith nagle, bez ostrzeżenia stanęła i ruchem ręki powstrzymała mnie przed postawieniem kolejnego kroku. Popatrzyłem na nią pytająco, jednak ona nawet na mnie nie spojrzała. Wpatrywała się w świątynię, nie widziałem jednak wyrazu jej twarzy. Mogłem za to wyczuć bijące od niej napięcie, graniczące niemal ze strachem.
— Co się stało? — zapytałem ją, rozglądając się dookoła. Nic nie widziałem; byliśmy zupełnie sami.
— On tam jest — powiedziała cicho, bardziej chyba do siebie, niźli do mnie. Jej napięte mięśnie nieco się rozluźniły; opuściła rękę, a ja zbliżyłem się do niej o krok. Wahałem się chwilę, a potem położyłem jej dłoń na ramieniu. Odwróciła głowę w moją stronę i spojrzała na tę dłoń, a potem na mnie, nieco zdziwiona, jednak nic nie powiedziała. Nie na ten temat.
— Kto taki?
— Caerith — powiedziała cicho, jakby spodziewała się, że cokolwiek mi to wyjaśni. Pojęła chyba, że nic z tego nie rozumiem, bo rzekła: —  To mój… stary znajomy.
Powiedziała to takim tonem, że nie miałem wątpliwości co do tego, jak wielką i gorącą nienawiścią do niego pała. Zapytałem jednak o inną nurtującą mnie rzecz.
— Jak możesz wyczuć kogokolwiek z takiej odległości?
Zdążyłem już pojąć, że jest potężnym psionikiem, chociaż skali jej talentu mogłem się jedynie domyślać. Ja sam za grosz nie miałem psionicznych zdolności, a mimo to jej obecność wywoływała we mnie dziwne, nieprzyjemne odczucia; były delikatne i nie przeszkadzały mi w funkcjonowaniu, ale czułem się przy niej tak, jakby nad moją głową ciążyło wiele nieprzyjemnych obowiązków. Elsy jednak trzymała się od Iserith tak daleko, jak tylko było to możliwe — jako psioniczka klasy gamma — wyczuwała drugą naturę eldarki lepiej niż ja. Później dopiero, już po tej dziwnej, kołującej mnie informacji dowiedziałem się, że Soliterzy w pewnym stopniu są jak ludzcy nietknięci — podobnie jak oni rodzą się bez dusz, a psioniczne ataki nie mają przeciw nim żadnego sensu, bowiem tak czy inaczej nie działają. Z drugiej jednak strony brak odbicia w Osnowie w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadza im w posiadaniu potężnych psionicznych zdolności. Nie mogłem pojąć, jak było to możliwe, ale szybko poniechałem tych prób, ponieważ zwyczajnie nie miałem dostatecznie dużych kompetencji do tego rodzaju rozważań ani odnośnie Eldarów, ani psioników.
— To proste — powiedziała. Z wahaniem popatrzyła przed siebie i zwolna, ociągając się, podążyła przed siebie. — Im potężniejszy psionik, tym łatwiej wyczuje Nietkniętego. Im potężniejszy Nietknięty, tym prędzej wyczuje go psionik. — Zwolniła niego kroku, jednak szła przed siebie. — Nie będę ci tak pomocna, jak byś sobie tego życzył, i jakbym ja sobie tego życzyła. Wybacz.
Rozczarowałem się, bowiem to oznaczało, że idziemy we dwójkę prosto do gniazda kultystów i…
Zatrzymałem się nagle i wbiłem w Iserith zaskoczony, pytający wzrok, gdy nagle uświadomiłem sobie jedną dziwną rzecz, jaką powiedziała. Przystanęła w miejscu i spojrzała na mnie przez ramię.
— „Caerith” — zacząłem ostrożnie — to eldarskie imię. Nie ludzkie.
— Tak — powiedziała spokojnie.
— „Tak”? — zapytałem z niedowierzaniem. — „Tak”?! Tylko tyle masz do powiedzenia? Jak to jest, według ciebie, możliwe?! Gen Pariasa jest wyłącznie ludzki, a nieco się znam na was, waszej budowie i genetyce i pomimo wielu podobieństw nie jest możliwe, aby…
— Masz rację — powiedziała po prostu. — Gen Pariasa jest ludzki. Eldar nie może się z takim urodzić.
Nic z tego nie pojmowałem. Ciężko się z nią rozmawiało; mówiła dokładnie tyle, o ile zapytałem. Nic więcej i nic mniej. Była bardzo dokładna i skrupulatnie wydzielała mi informacje. Niesamowicie mnie to irytowało, szczególnie teraz, kiedy czekała na nas horda kultystów z przeklętym nietkniętym.
— Nic nie rozumiem — powiedziałem więc, licząc, że to skłoni ją do udzielenia mi choć odrobiny wyjaśnień.
— On jest człowiekiem — powiedziała. — Częściowo. I to wystarczy.
Uznała to za dostateczne wyjaśnienie, bo odwróciła się i ruszyła przed siebie. Ale to nie było wystarczające wyjaśnienie. Było co najmniej niewystarczające, a to i tak było po prostu dramatyczne niedoszacowanie. To stwarzało tylko kolejne, kolejne pytania, na które ta przeklęta kobieta i tak nie zechce udzielić mi odpowiedzi.
Pobiegłem za nią i złapałem ją za ramię, zmuszając, by na mnie spojrzała. Choć w nerwach brutalnie nią potrząsnąłem, nie opędziła się ode mnie ani mnie nie zaatakowała. Znosiła to ze stoickim spokojem, niczym wyrozumiały rodzić wybryki niepokornego dziecka.
Mogła nie okazywać swojego poczucia wyższości nad nami. Mogła uparcie twierdzić, że szanuje ludzi i widzi dla nich nadzieję. Ale w chwilach takich jak ta, jej protekcjonalne traktowanie i stoicki spokój dobitnie pokazywały, że uważa się za kogoś lepszego. A może dramatyzowałem? Może tak bardzo nie chciałem zaakceptować istnienia przyjaźnie nastawionego do ludzi eldara, że doszukiwałem się teraz niechęci tam, gdzie naprawdę jej nie było?
Jedyne, czego byłem pewien, to że to nie był dobry moment na takie rozważania.
Od mdłego zapachu palonego cukru aż kręciło mi się w głowie.
— Mów jaśniej! — warknąłem na nią, na chwilę zapominając o tym, jak niespełna dzień temu spaliła dwie demonetki na popiół. Sam nie wiedziałem czy traktowanie jej w  ten sposób jest z mojej strony przejawem głupoty czy może podświadomie pogodziłem się już z jej domniemanym przyjaznym nastawieniem wobec ludzi.
— Nosi w sobie krew trzech ras — powiedziała wreszcie, po długiej chwili milczenia. — W tym ludzką.
— I eldarską? — zapytałem, a ona skinęła głową. Zrobiło mi się nie dobrze na samą myśl o tym, że musiał być zrodzony z tak obrzydliwego związku.
— To nie tak — powiedziała Iserith, a ja wprost zapragnąłem rzucić się jej do gardła i rozerwać jej tętnicę za to, że po raz kolejny weszła mi do głowy. Wiedziałem jednak, że robi to powierzchownie, by wyczuć moje wątpliwości, niezadane pytanie. Nigdy nie poczułem jej głęboko w swoim umyśle. Mogłem się wściekać, ale czułem i wiedziałem, że starała się nie przekraczać granic. Dlaczego zmilczałem. — Podobno mroczni eldarzy bardzo chcieli stworzyć hybrydę człowieka i eldara. Wielu rzeczy nie wiem, Arjanie. Nie wiem, dlaczego zależało im na eldarach, na jednym z nas, a nie drukhari, jednym spośród nich. Być może szło o konkretną osobę. Prawdopodobnie tak właśnie było, ponieważ pojmali w tym celu wieszczkę z Il-Khaite. Wiem, że podczas ich eksperymentów wieszczka zmarła, a nieliczni, nieudani potomkowie jej i ludzi zostali… cóż, nie byli potrzebni. Ludzkie geny się przyjmowały, ale były zbyt słabe na ich potrzeby.  Natomiast z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn przyjęły się nie na drodze eksperymentów, a… naturalnej, jakkolwiek groteskowo takie słowo w tym akurat kontekście by nie brzmiało.
Milczałem, czekając na dalsze wyjaśnienia, choć z obrzydzenia robiło mi się niedobrze.
— Caeritha spłodził pół-człowiek pół-eldar z Commoragh. Gen Pariasa został wyekstrahowany z ludzkiego nietkniętego i wszczepiony do materiału genetycznego płodu. W ten sposób Caerith, choć więcej ma w sobie elearskiej krwi, jest Nietkniętym. Potężnym Nietkniętym.
Mówiła to wszystko tak spokojnym i pozbawionym emocji tonem, że miałem ochotę niemal nią potrząsnąć. Nie kochałem może eldarów, ale miałem w sobie jeszcze nieco zwyczajnie ludzkich odruchów, a prócz tego wiedziałem przecież, jak mroczni eldarzy obchodzą się z jeńcami. Żal mi było tej nieszczęsnej wieszczki, o której śmierci Iserith mówiła z taką obojętnością.
— Skąd to wiesz? — zapytałem ją, choć miałem, oczywiście, świadomość, że wyczuła moje rozgoryczenie jej spokojem, podobnie jak wyczuła targające mną sprzeczne uczucia.
— O wieszczce powiedział mi Arcyprorok z Il-Khaite — powiedziała spokojnie. — O jego powstaniu powiedział mi on sam.
— Myślałem, że eldarom nie wolno mówić z Soliterami — zauważyłem ostrożnie.
— Bo nie wolno. — Kiwnęła głową. — Caerith i tak jest stracony, on może więc mówić ze mną bez lęku. Arcyprorok zaś to osobliwa postać, która bardzo zręcznie nagina zasady wedle swego uznania i potrzeb. Nigdy nie odezwał się do mnie bezpośrednio, podobnie jak ja nigdy do niego bezpośrednio nie mówiłam. Od czasu do czasu pojawiają się na Il-Khaite ludzie i Arcyprorok zręcznie wykorzystuje ich, by przekazali mi to i owo… Oraz by przekazali mu moją odpowiedź. Nie widzę przyszłości, ale Arcyprorok tak. I on przewidział nasze spotkanie. Myślę, że rychło staniesz przed jego obliczem. Nie spodziewaj się jednak ciepłego powitania. Będzie z tobą mówił tak długo, jak dzięki tobie będzie mówił ze mną.
Skinąłem na to głową. Nie wybierałem się na Il-Khaite, nie wybierałem się ani teraz ani nigdy w okolice Oka Terroru, ani też nie widziałem powodu, dla którego miałbym chcieć mówić z Arcyprorokiem, ale nie widziałem sensu w ciągnięciu tej dyskusji. Nadal próbowałem pogodzić się z faktem czyhającego na nas potężnego przeciwnika. Nie przewidziałem tam obecności nietkniętego. Niosło to ze sobą pewne pocieszenie — z całą pewnością odpędzał swoją obecnością demony. Nie sądziłem jednak bym mógł stanąć do walki z eldarem, nawet noszącym w sobie ludzkie geny, które z całą pewnością wpłynęły też na obniżenie jego sprawności. Iserith z pewnością mogłaby się z nim mierzyć, jednak nie byłem pewien, czy obecność tak potężnego Nietkniętego nie zwali jej z nóg. Dotyk kogoś takiego był dla psionika straszliwie bolesny, czasami nawet śmiertelny. Czy jego bliskość również na nią mogła tak dramatycznie wpłynąć? Obawiałem się, że tak.
Źle zrobiliśmy, że udaliśmy się tu sami. Tylko szkopuł tkwił w tym, że nie mieliśmy kogo poprosić o pomoc. Mogła iść z nami najwyżej Elsy. Psioniczka klasy gamma, która nie zdziałałaby nic przeciwko potężnemu Nietkniętemu.
Podążyłem za Iserith, a w mym sercu obudził się lęk. Oby Imperator miał nas w opiece, pomimo tego, co chciałem uczynić i pomimo tego, kim ona była. Była mi potrzebna, bym mógł mu służyć. Musiał to wiedzieć. Tylko w Nim pokładałem jeszcze nadzieję.
— Nie wiedziałem, że… —  zacząłem, poruszając kolejną nurtującą mnie kwestię. — Że człowiek może spłodzić dziecko z eldarem.
Spojrzała na mnie z ukosa i — a może tylko mi się zdawało? — prychnęła rozbawiona.  Zaraz jednak ten krótki i cichy wybuch śmiechu zamarł jej na ustach. Sam nie wiedziałem, czy to z powodu oburzenia takim pomysłem, czy też faktem, że moje pytanie miało swoje źródło w losie nieszczęsnej eldarskiej wieszczki.
— To nie takie proste, jak ci się wydaje. Ale możliwe.
— Tak po prostu, naturalnie, bez eksperymentów?
— Tak. Ale to nie jest takie proste, jak ci się zdaje, mon-keigh.
Zirytowała mnie tym swoim „mon-keigh”, aż nie mogłem się powstrzymać od złośliwości.
— No tak, ty i twój przyjaciel z kryształu z całą pewnością jesteście w tej kwestii specjalistami.
Zrozumiałem, że powiedziałem o kilka słów za dużo, kiedy popatrzyła na mnie, a mnie zrobiło się zimno; nie wiedziałem, czy to tylko moje wymysły, czy też tak manifestował się jej gniew. Zrobiło mi się głupio — nie z jej powodu, a po prostu dlatego, że takie zaczepki były poniżej pewnego poziomu, poniżej którego nie chciałem schodzić. Kiedy jednak eldarka przemówiła, głos miała najzupełniej spokojny.
— Nieszczególnie — rzekła. — Ale to nie twoja sprawa.
Było mi tak niewyobrażalnie wstyd, ze nic na to nie odpowiedziałem.
— Co z nim zrobimy? — zapytałem zamiast tego, mając na myśli ową abominację, Caeritha, o którym wspomniała Iserith. Zauważyłem, że ich imiona brzmiały przeraźliwie podobnie.
— Nie wiem — powiedziała. — Zależy, kogo ma ze sobą. Ale nie sądzę, by było łatwo. Nauczył się już, jak ze mną postępować. — Milczała przez długą chwilę, a potem dodała: —  Bądź blisko mnie. Kiedy cię zawołam, złap mnie za rękę, obejmij, zrób cokolwiek. Ale musisz mnie dotknąć, i to tak, by nikt inny nie zdążył.
— Po co?
— Jeśli nie damy im rady, uciekniemy Pajęczym Traktem.
— No tak — bąknąłem. A potem zapytałem:  — Gdzie ty się właściwie tego nauczyłaś?
— Naprawdę nie wiesz? — zapytała. Kiedy pojęła, że nie wiem, odpowiedziała: —  My, Arlekini, możemy poruszać się po Trakcie bez Portali Aspektu. Cegorath pokazał nam tajemne ścieżki. Możemy nimi podróżować, kiedy zechcemy.
Dlaczego każda, każda wypowiedź tej przeklętej istoty wywoływała we mnie lawinę wątpliwości i pytań, na które tak bardzo chciałbym poznać odpowiedzi, ale zadawać pytania, kolejne pytania, to było jak z ucinaniem łba hydrze — jedno pytanie rodziło setki kolejnych. I teraz wprost nie wiedziałem od czego zacząć wszystko to, co kotłowało się w mojej głowie po tej krótkiej wypowiedzi.
— W Osnowę… —  zacząłem— Cegorach wam pokazał? Co to, na litość Imperatora, ma znaczyć? Bóg wam pokazał? To chcesz powiedzieć? — zaśmiałem się nerwowo. — Tak?
— Tak — odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem. — Ale nie mogę nic więcej na ten temat powiedzieć. Chodźmy. Trzymaj się mnie i uważaj na siebie, mon-keigh.
*
— To on — powiedziała cicho Iserith, leżąc na ziemi bardzo blisko mnie. Jej duszący zapach już mnie tak nie dławił; przywykłem do niego i napawałem się jego słodyczą. Nieznacznym ruchem ręki wskazała postać, która przechadzała się na dziedzińcu, dwa piętra pod nami. Ujrzałem go i nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, czy Iserith miała rację odnośnie jego pochodzenia. Miała całkowitą rację i było to natychmiast widać.
Był, jak na eldara, niewysoki i krępy, mocno i zaskakująco proporcjonalnie zbudowany, rzeczywiście bardziej jak człowiek niż eldar. Nosił ciemne włosy częściowo związane, ale potargane i wchodzące w oczy. Te zaś miały kształt migdałów, bardzo właściwy eldarom. Podbródek miał wąski, twarz pociągłą, a kości policzkowe wysokie i mocno zarysowane, i choć były to typowo eldarskie cechy, znać w nich było ludzką toporność. Kroki stawiał sprężyste, energiczne i lekkie, szybkie i zaskakująco zgrabne, choć odznaczały się też pewną prymitywną siłą i topornością, właściwą raczej ludziom.
Nie czułem przy nim nic, zupełnie nic, ale też nigdy nie miałem w sobie ani krzty psionicznych zdolności. Za to o ile w drodze tutaj od Iserith biło jedynie obrzydzenie, to teraz nie musiałem widzieć jej twarzy, żeby widzieć, jak ogromny wpływ ma na nią jego obecność. Ten dziwaczny, groteskowy mieszaniec swoją obecnością sprawiał jej ból. Jej ruchy nie były już ani tak płynne i pełne gracji, ani tak szybkie, jak zazwyczaj. Oczywiście jak na eldarskie standardy. Widziałem w nich pewną sztywność, widziałem skurcze, które ją chwytały, a którym starała się nie poddawać. Pojąłem, że jeśli dojdzie do bezpośredniej konfrontacji, to ona padnie na ziemię rażona bólem nim ta istota zdąży choćby jej dotknąć. Nie mogłem zrozumieć pomysłu stworzenia czegoś takiego, jednak niewątpliwie musiałem jego twórcom oddać, że choć sam fakt jego istnienia zdawał mi się obrzydliwy, okazał się nad wyraz skuteczny. Nie mógłbym nawet marzyć o podobnej skuteczności w starciu z kimś takim jak Iserith — i nie mam na myśli tylko jej rasy, ale i psionicznych możliwości. .
— Czy ty na pewno dasz radę? — zapytałem ją, kiedy nagle zerwała sobie z twarzy maskę i odwróciła się szybkim, gwałtownym ruchem na bok. Dopiero po chwili zorientowałem się, że zwymiotowała. Nie wiem czym, bo jak żyję tak nie widziałem jej jedzącej cokolwiek. Przez długą chwilę poddawała się spazmom, a kiedy wyrzuciła już z siebie dostateczne ilości żółci i kwasów żołądkowych, o ile oczywiście eldarzy w ogóle czymkolwiek takim dysponowali, otarła usta wierzchem dłoni i popatrzyła na mnie z zaskakującą na kogoś w takim stanie siłą i zacięciem.
— T-tak — powiedziała, przekręcając się z powrotem na brzuch. Oddychała ciężko i szybko, aż się zaniepokoiłem, że coś jej się stanie — ale nie, zaraz przypomniało mi się, że eldarzy mają dwukrotnie przyspieszone bicie serca, a co za tym idzie, i oddech. Nie było więc z nią chyba tak źle jak mi się zdawało. — Ale im będziemy bliżej, tym mniej będę miała sił. A już przede wszystkim nie mogę dać mu się dotknąć. Myślę… Myślę, że będę zbyt słaba by biec. Dlatego ty pobiegniesz po mapę, kiedy Caerith będzie zajęty mną — powiedziała.
Dość nieszczególnie przypadł mi do gustu ten pomysł. Właściwie to wcale. Ja nie mogłem się w żadnym razie mierzyć z eldarem, kimkolwiek by nie był. Ona była jedyną, która mogła przeciw niemu stanąć. A jego obecność zwalała ją z nóg na odległość kilkunastu metrów. Co się stanie, gdy podejdzie bliżej?
— Czy mapa — zapytałem ją więc — to to tam, na dole?
Miałem na myśli małą, metalową kulkę leżącą na cokole pośrodku dziedzińca. Była zaskakująco nieosłonięta; jakby każdy mógł podejść i po prostu zwyczajnie ją sobie wziąć. Nie dziwiło mnie to jednak po tym, z jakim trudem się tu dostaliśmy. Bariery energetyczne pozostawione tutaj przez dawnych mieszkańców były niewyobrażalnie wprost potężne. Nie było to zresztą zwyczajne, energetyczne urządzenie podobne tym, którymi posługują się ludzie. Były czułe na psioników — dla mnie, choć nie miałem ani krzty psionicznych zdolności, również stanowiła nieprzekraczalną barierę. Nie bardzo pojmowałem jak wielką siłą musiała dysponować Iserith, by dezaktywować te bariery; nie śmiałem jednak wątpić w to, że żaden ludzki psionik nie byłby do tego zdolny.  Nietknięty natomiast musiał przez nie przejść zupełnie tak, jakby ich nie było.
Mieliśmy cholerne kłopoty, nie ulegało wątpliwości.
— Chodź — powiedziała mi, podnosząc się. Uczyniła to z wyraźnym trudem, aż się zachwiała. — Pójdziemy po nią. Nie ma na co czekać. Co będzie, to będzie. I tak przed nim nie uciekniemy. Na pewno dobrze wie, że tu jestem.
Wstałem i podążyłem za nią wąskimi, korytarzami. Iserith szła przed siebie, nie rozglądając się na boki, nie próbując nawet wypatrzeć ewentualnego zagrożenia. Nie podobało mi się to. Czyżby była już tak otępiała przez bliskość Nietkniętego, że zapomniałaby nawet o najzwyklejszej ostrożności? Podświadomie oczekiwałem chyba, że  jak zwykle prześwidruje mój umysł swoim i odpowie na niezadane pytanie. Szybko jednak zreflektowałem się, przypomniawszy sobie, że nie może tego uczynić. Zapytałem więc ją wprost.
— Nikogo tu nie ma — powiedziała spokojnie eldarka. — Nie lękaj się. Nikt poza nim nie przeszedłby przez osłonę. Pośród ludzi, nieważne czy z Imperium, czy też kultystów Chaosu nie ma tak potężnych psioników, aby mogli przebyć barierę. Nawet demony nie przeszły. A żaden eldar nigdy by mu nie pomógł. Jesteśmy tutaj tylko we troje.
Niby pocieszająca wiadomość, a jednak jakoś wcale nie było mi lżej. Jeżeli tamto… coś powali Iserith samym tylko tym, że się do niej zbliży, to nic nie stało na przeszkodzie, by poradził sobie i ze mną. Pozostawało nam choć spróbować dorwać mapę na tyle szybko, by nie zdążył do nas dotrzeć. Popatrzyłem z ukosa na Iserith i wcale nie byłem taki znowu pewien, na ile to możliwe.
— Po co im ktoś taki? — zapytałem, choć wiedziałem, że Iserith nie zna odpowiedzi. Albo przynajmniej tak twierdziła.
— To nie był wymysł ich wszystkich — powiedziała. — A jedynie tych, którzy poddali się Tej, Która Pragnie. — Zmilczała, a potem, po chwili zastanowienia rzekła: —  Myślę, że właśnie po to go stworzyli. Myślę, że zmusili tamtą Wieszczkę do przepowiedzenia przyszłości, a ona rzekła im, że zjawi się ktoś, kto będzie w stanie złamać bariery i zabrać mapę.
— Poczekaj — przerwałem jej. — Dlaczego on jej nie zabrał?
— Lękam się, że musi to zrobić psionik — powiedziała po chwili wahania. — Że strzeże jej podobny mechanizm, jak wejścia. Z tym, że tutaj pewnie przygotowali się i na tego rodzaju… Niedogodności. — Zwolniła kroku i odetchnęła głęboko. A potem znów przyspieszyła. — Nie wiem. Nie umiem ci powiedzieć. To wydaje mi się jedynym rozsądnym wytłumaczeniem. Gdyby mógł, już dawno by ją zabrał i by go tu nie było. Nie, myślę, że ja będę musiała to zrobić.
Poniechałem wytknięcia jej, że nie dalej jak chwilę temu zaprezentowała mi plan, w którym to ja mam to zrobić. Widać było, że obecność tego potężnego Nietkniętego mieszała jej w głowie.
— Oni czegoś ode mnie chcą — powiedziała wreszcie poważnym, umęczonym głosem. — Od niemal tysiąca lat go na mnie szczują i… boję się, że to może być pułapka. Ale nie wiem… Nie wiem. Tak ciężko mi się myśli...
Och, tak, widziałem to. Widziałem to bardzo wyraźnie. Im niżej schodziliśmy, tym nogi bardziej jej się plątały; raz musiała oprzeć się o ścianę, bo kolana same się pod nią ugięły. Szybko jednak dochodziła do siebie i szła na przód. A ja już wtedy byłem pewien, że jesteśmy w dramatycznej wprost sytuacji. Nie będzie musiał nawet podnieść broni; wystarczy, że się do niej zbliży, a ona nie będzie w stanie się bronić.
Dotarło do mnie też to, że jeżeli mamy wyjść z tego cało, to wszystko było na mojej głowie. Musiałem się z tą istotą zmierzyć. Jego anty-psioniczna moc nie wywoływała we mnie żadnych odczuć — raz jeden zachwycony byłem wprost faktem, że nie dane mi było posiąść najmniejszych nawet psionicznych zdolności. Wojownikiem też byłem wcale niezgorszym. Na niekorzyść tej istoty działało z pewnością jej mieszane pochodzenie, które — niestety — prawdopodobnie zostało wyrównane szmatem czasu, przez który żył i mógł zdobywać doświadczenie. Spróbowałem w pamięci przywołać bronie, jakimi posługiwali się mroczni elearzy, ale to chyba mijało się z celem, takie było ich multum. Ja dysponowałem solidnym, lekkim ostrzem energetycznym i pistoletem laserowym o całkiem niezłej sile. Pytanie tylko czy mogłem się wykazać dostatecznie dobrym refleksem, by w niego trafić.
Tak, w mojej głowie zaczął się układać plan. Niech zajmie się Iserith. Ona i tak nie będzie w stanie zrobić nic, co mogłoby go powstrzymać. Gorzej, jeżeli było cos w jej przypuszczeniach i niezbędna okaże się jej psioniczna moc. Pocieszał mnie jedynie fakt, że wtedy i ów pół-eldar będzie miał duży problem.
Kiedy przed nami pojawiły się niskie, łukowato sklepione wyjścia na niższy balkon, Iserith upadła.
Dopadłem do niej, rozejrzawszy się wcześniej, czy nie ma go gdzieś w pobliżu.
 Musimy iść — wysapała, kiedy pomagałem jej wstać. Chwyt jej silnych, chudych palców na moim przedramieniu był drżący, ale stanowczy. — W lewo.
— Nie jesteśmy jeszcze na dole.
— Wiem — wydusiła z siebie, gnąc się w pół. — Ale on tu idzie… Musimy iść…
— Skąd wiesz? — zapytałem, ale nie odpowiedziała mi, albo zamyślona, albo zbyt umęczona. — Skąd wiesz, Iserith?
— Czuję go… —  powiedziała, przybierając zaciętą minę. Nie założyła maski chyba z lęku, że znów zwymiotuje. Patrząc na jej zielonkawą twarz mogłem przypuszczać jedynie, że to więcej niż prawdopodobne. — A on mnie.
— Słucham? — wybuchnąłem. Wyszliśmy na balkon piętro nad dziedzińcem. Chociaż chroniona polem siłowym, i tak nadgryziona już zębem czasu balustrada w niektórych miejscach zupełnie przestała już istnieć. — Co ty mówisz? On wie, że tu jesteśmy? Wie GDZIE jesteśmy? — Byłem wściekły. Powinna była mi powiedzieć. Cały czas jej przeklęci pobratymcy wytykają tylko ludziom, jak bardzo ślepi na wszystko są. Dlaczego więc mi nie powiedziała?! Powinienem o tym wiedzieć, skoro ona nie jest zdolna do walki!
— Od początku… Od początku…
— Wiedziałem, gdzie jesteście — rozległ się ze moimi plecami dźwięczny i melodyjny, choć ochrypły i nieprzyjemny głos. Ciarki przeszły mi po plecach na myśl o tym, że wystawiłem się plecami do kogoś z Commorragh.
Odwróciłem się przez ramię, wiedząc, że jeżeli eldar zechce zadać mi cios, to i tak nie zdołam się obronić. Ciągle podtrzymywałem Iserith, pod którą ugięły się kolana. Szybko się pozbierała, ale ledwie stała.
Nie zanosiło się na to, by chciał nas zaatakować. Patrzył na nas — a właściwie bardziej na nią niźli na mnie — ze spokojnym zainteresowaniem, ale też pewnym niepokojącym błyskiem w stalowoszarych oczach. Nigdy nie widziałem takich oczu — były tak jasne, że zdawały się nieprawdziwe, a jednocześnie miały w sobie pewną straszliwą głębię, jakby widziały już wszystko, co mogło zostać ujrzane. Twarz miał pociągłą i szlachetną, z pewnością urodziwą, jak zresztą to było w przypadku wszystkich eldarów, było w niej jednak o wiele mniej ich zwyczajnej delikatności i subtelności, a więcej ostrych, silnych, grubo ciosanych linii. Włosy miał ciemne, tak czarne, że zdawały się wprost granatowe; część miał spiętą z tyłu głowy wyposażoną w kolce, tak umiłowane przez jego rasę, spinką. Odziany był w ciemny pancerz, również wyposażony w mniejsze i większe kolce. Najbardziej przerażała mnie jednak jego skóra — tak jasna, że niemal przejrzysta, przez którą mogłem dostrzec wyraźny zarys naczyń krwionośnych. Szybko odwróciłem wzrok od jego twarzy, a skierowałem go na jego broń. Miał przy sobie jedynie najzwyczajniejszy w świecie, zakończony trzema metalowymi hakami giętki, elastyczny i rozciągliwy bicz. Żadnego miecza, ale mały pistolet laserowy u pasa. Nie dałem się jednak zwieść — miałem świadomość tego, że mroczni eldarzy nawet bez broni stanowią niesłychanie wielkie zagrożenie. Jedyna moja nadzieja w tym, że uda mi się go przechytrzyć.
W tym właśnie momencie wpadł mi do głowy pomysł, że przecież ostatnio, za namową mojego znajomego Kapłana Maszyny, do mojego inkwizytorskiego pierścienia wbudowano niewielki laser. Siła rażenia, co prawda, nie była powalająca, ale gdybym zdołał dobrze wycelować… Oczywiście, że mroczny eldar mógłby uniknąć strzału. Ale to nie był w pełni eldar, musiałem o tym pamiętać, a i widocznie wiele uwagi poświęcał Iserith. Gdyby odwróciła jego uwagę na dostatecznie długą chwilę… Tak, to mogłoby się udać, gdyby tylko Bóg-Imperator zechciał spojrzeć na nas łaskawym okiem. A tego nie byłem wcale taki pewien, zwarzywszy na towarzystwo, w jakim ostatnio się obracałem.
Jego wzrok padł wreszcie na mnie — ostry, zimny, oceniający — a potem wrócił do Iserith, która nagle zgięła się w pół i zwymiotowała nam pod nogi. Na twarz eldara wkradł się w tym czasie blady, pogardliwy i triumfalny uśmiech.
— Trzeba cię będzie zahartować, Iserith — powiedział, wbijając w nią zimne spojrzenie. — Mam wobec ciebie plany, ale w chwili obecnej nie sądzę, abyś mogła je przeżyć. A to wielka szkoda — dodał i spojrzał na nią w taki sposób, że po kręgosłupie przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Nie powiedział nic, co wyraźnie by to sugerowało, ale pewna ohydna lepkość w jego spojrzeniu nie pozwalała mi wątpić w naturę tych planów. Coś we mnie aż gotowało się na tę myśl; nie żebym zrobił się szczególnie współczujący dla eldarów, ale eldarka czy nie, na coś podobnego nikt nie zasługuje.
— Czego chcesz? — zapytałem go, widząc, że Iserith nie jest w stanie tego zrobić. Uwiesiła się mnie i właściwie tylko mi przeszkadzała i choć jako eldarka koniec końców zasługiwała na śmierć, to na pewno nie taką. Nie mogłem jej zostawić.
Eldar spojrzał na mnie w połowie rozbawiony, a w połowie tak, jakby patrzył na godnego jedynie rozdeptania robaka.
— Iserith, Iserith, co za towarzystwo ty sobie sprowadzasz… —  przemówił, patrząc jednak prosto na mnie. — Kolejny mon-keigh, na którego zrobiłaś się łasa? — Zacmokał pogardliwie, a ja, gdyby nie strach, który zaczął ściskać mi serce, pewnie zaczerwieniłbym się na tę okropną sugestię. — Tym razem cały i zdrowy, a więc przynajmniej się nada. Wiesz, że nie jesteś pierwszy, mon-keigh? — zapytał eldar, zaśmiawszy się pod nosem. — Biedna Iserith ze swoimi perwersjami lepiej pasowałaby do nas… prawda, Iserith? Popatrz na mnie i powiedz, że kłamię?
Ale ona nie była w stanie na niego spojrzeć. Kurczowo zaciskała na mnie palce, a jej ciałem wstrząsały kolejne torsje. Dopiero kiedy zwymiotowała już chyba wszystko, co miała w żołądku, z największym wysiłkiem, trzęsąc się na całym ciele podniosła głowę i popatrzyła na eldara z siłą i zacięciem, jakiego po nikim w jej podobnym stanie bym się nie spodziewał.
— Zdaje ci się, że wszystko wiesz? — wysapała, ale on cierpliwie czekał, aż skończy. — Zdaje ci się, że wszystko jest takie proste, jakim ty to widzisz?
— Zdaje mi się — odpowiedział jej, zbliżając się o kilka kroków. Ciało Iserith najpierw stężało, a potem, kiedy eldar się zatrzymał, upadła na jedno kolano. Niemal słyszałem zgrzyt jej zębów. Musiałem szybko coś wymyślić. — Że lepiej byś się pośród nas odnalazła, nic więcej. Dlaczego po prostu nie zabierzesz swojego mon-keigh i nie udasz się ze mną do Commorragh? Tam nikt cię nie odtrąci, Iserith. Wielu jest tam takich jak ja, mieszańców i wyrzutków. Nikt z nas cię nie wyklnie ani za to kim jesteś, ani za to, czego pragniesz. W Commorragh tak naprawdę nic nie jest zakazane.
— Prędzej przegryzę sobie żyły niż się na to zgodzę — powiedziała. Ale słyszałem w jej głosie pewne wahanie. Caerith z całą pewnością również je usłyszał.
— Zatem pozostaniemy wrogami — powiedział z niejakim żalem, choć z cała pewnością zupełnie nieszczerym. — Choć źle mi z tą myślą, wiesz? — zapytał teatralnym, przesłodzonym i pełnym kpiny tonem. — Ja bym bardzo, bardzo szczerze chciał, żeby nasza znajomość wreszcie zmieniła się na lepsze. Nie widzę celu w przymuszaniu cię do pewnych rzeczy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, Iserith, niż byś sobie tego życzyła. Przecież wiesz.
Popatrzyłem na Iserith, wiedząc oczywiście, że z całą pewnością niczego mi teraz nie wyjaśni, ale na jej zbolałej twarzy widziałem zdziwienie niemal równie wielkie jak to, które ja odczuwałem.
— Nie mam pojęcia… —  wycharczała, ale przerwał jej gwałtowny, bolesny skurcz. — Nie mam pojęcia… o czym mówisz.
Eldar popatrzył na nią tak, jakby nie do końca wierzył w jej słowa. A potem, kiedy wreszcie dotarło do niego, że Iserith była śmiertelnie poważna, wybuchnął głośnym, gromkim śmiechem, który sprawił, że dreszcz przeszedł wzdłuż mojego kręgosłupa.
— Ty naprawdę nie wiesz? — zapytał cicho, ale jego głos wyraźnie brzmiał w moich uszach. Patrzył na Iserith uważnie, z wyrachowaniem, niczym drapieżnik czekający tylko, by rzucić się do gardła swojej ofierze. W jego straszliwych, stalowych i zimnych niczym wiatry Fenrisa oczach błyszczała kpina. — Nie powiedział ci?
Iserith nic nie powiedziała, za to jęknęła cierpiętniczo, kiedy Caerith postąpił o krok w naszą stronę. Czułem, jak jej palce boleśnie zaciskają się na moim ramieniu.
— Arcyprorok Isdael — powiedział, pojmując zapewne niezadane pytanie. — Nie powiedział ci o moich narodzinach?
— Niestety… opowiedział — wycedziła. Dyszała głośno, a jej serce biło w szaleńczym tempie. Lękałem się, że jeżeli eldar uczyni jeszcze choć krok w naszą stronę, to jej organizm tego nie wytrzyma.
— Ale nie powiedział ci najważniejszego — powiedział cicho i spokojnie Caerith. Patrzył na Iserith uważnie i przebiegle. — Nie powiedział ci, kim dla siebie jesteśmy?
Iserith wyraźnie nic nie pojmowała. Uniosła głowę i popatrzyła na niego pytająco na tyle, na ile pozwalał jej ból i osłabienie. Gniewnie zmarszczyła brwi. Krew ciekła jej z nosa i spływała po twarzy, by po podbródku powoli, gęstymi kroplami kapać na ziemię u naszych stóp.
Rozumiałem, że ona nie wytrzyma już długo. Musiałem szybko coś zdziałać.
Od kuli, która wedle słów Iserith miała być mapą, dzieliło as co najmniej dwieście metrów. Nie zdążyłbym tam dobiegnąć przed eldarem. W wypadku Iserith o żadnym biegu nie mogło być mowy. Twierdziła jednak, że może przenieść się z dowolnego miejsca, w dowolnym momencie. Przez Osnowę. Dlaczego więc nie moglibyśmy uczynić tergo teraz? Popatrzyłem na nią i sam sobie odpowiedziałem: to będzie cud, jeżeli po złapaniu mapy w ogóle będzie w stanie nas stąd zabrać.
Obrzuciłem eldara uważnym spojrzeniem, jednak on nie poświęcał mi swojej uwagi. Jego wyrachowany, lepki wzrok utkwiony był w Iserith. Może to i dobrze. Łudziłem się, że dzięki temu łatwiej będzie mi go podejść.
Caerith kucnął, tak, by jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Iserith, ale nie podszedł bliżej, zdając sobie najwyraźniej sprawę z tego, że jeśli postąpi jeszcze choćby o krok, to eldarka nie zrozumie już zupełnie nic z tego, co wyraźnie miał jej do powiedzenia. A widziałem w jego oczach, że tylko czeka na to, by wyrzec jej tę tajemnicę prosto w oczy.
— Tamta Widząca — zaczął więc spokojnie, wyraźnie lubując się każdym wypowiadanym przez siebie słowem — Ta, którą wykorzystano do poczęcia mnie, została wybrana nieprzypadkowo. — Spojrzał na Iserith, która ostatkiem sił zmuszała się do tego, by unieść głowę i by na niego patrzeć. Ta trzęsła się na całym ciele, jedną ręką podtrzymując się mnie, a drugą opierając na ziemi. Zaciskała zęby tak mocno, że aż dziw mnie brał, że jeszcze ich nie połamała. — Chcesz wiedzieć dlaczego, Iserith?
Nie odpowiedziała. Obserwowała go na tyle uważnie, na ile pozwalał jej ból. Nie wyraźnie nie miała dość sił, by cokolwiek odpowiedzieć.
— Bo urodziła już jedno wyjątkowe dziecko — powiedział cicho. — Dziecko, któremu pośród eldarów najbliżej do ludzkich nietkniętych. Dziecko ze wszech miar wyjątkowe. — Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się upiornie, samymi kącikami ust. — Urodziła córkę. Córkę, która, niestety, skazała ją na potępienie. Ponieważ, wyobraź sobie, urodziła się bez duszy. Bez duszy, ale za to z wielką, wielką mocą. Zaraz, jak jej dano na imię, nim upomniał się o nią pewien Soliter? Ach tak… —  powiedział głosem o ton tylko głośniejszym od szeptu i uśmiechnął się szerzej i jeszcze paskudniej. — Iserith. Tak.
Przez chwilę aż zaniemówiłem z wrażenia. Nie wiedziałem, czy powinniśmy mu wierzyć, ale czułem w kościach, że eldar mówi prawdę. Po co miałby kłamać? Iserith dość go nienawidziła, to, co rzekł, z całą pewnością nie pogorszyło sprawy. Na pewno też nie oczekiwał z jej strony litości — ani jej nie potrzebował, ani też z całą pewnością nie to miał na celu. Być może pragnął jedynie sprawić jej ból i to wydało mi się najrozsądniejszym założeniem.
Nie było między nimi żadnego podobieństwa. Oczywiście mój osąd był nieobiektywny, bo eldarzy, jako obca rasa, dla mnie osobiście wyglądali po prostu inaczej niż ludzie, wszyscy byli do siebie podobni. Ale między nimi naprawdę, zaklinam się na samego Imperatora, żadnego podobieństwa nie dostrzegałem.
— I wiesz, Iserith — kontynuował, teraz dopiero cierpiąc prawdziwą przyjemność z każdego wypowiadanego słowa. — jeżeli cię to ciekawi, to mogę ci powiedzieć, co się z nią stało.
— Nie ciekawi mnie to — wycharczała Iserith, wyraźnie znalazłszy w sobie siły, by mu się postawić. Ja natomiast stałem jak kołek i czekałem. Nie mogłem jej zostawić. Najbezpieczniejszy byłem przy niej, bo tylko poprzez ten jej skok w Osnowę mogłem się stąd wydostać.
— Ale twojego mon-keigh ciekawi — rzucił mi ukradkowe, kpiące spojrzenie, natychmiast jednak zwrócił je z powrotem na Iserith. Poczerwieniałem na te słowa; owszem, część mnie była tego ciekawa. Ta druga część, rozsądniejsza, mówiła mi jednak, że wcale nie chcę tego słyszeć; z pewnością opowieść ta będzie przesiąknięta okrucieństwem tak wielkim, że od samego słuchania żołądek podejdzie mi do gardła. Żal mi było tej Wieszczki. Nawet eldar nie zasłużył na taki los. — Niech to usłyszy przed śmiercią. Niech wie, co cię czeka, kiedy jego już zabiję. To mon-keigh i inkwizytor. Czy wierzysz, Iserith, że pragnie czegoś innego, niż twój ból i śmierć? Powiedz, inkwizytorze. Czy nie niesiesz jedynie bolesnej śmierci nam, brudnym obcym?
— Nie mierz wszystkich swoją miarą — powiedziałem, choć nie mam pojęcia, co podkusiło mnie, by tak śmiało się odezwać. Kolana trzęsły się pode mną i z trudem panowałem ze strachu nawet nad własnym pęcherzem. Wiedziałem, że śmierć będzie dla mnie wybawieniem, jeżeli Iserith nie zdoła nas stąd w porę zabrać. — Nikomu z całą pewnością nie życzę bólu. Śmierć to zupełnie osobna sprawa, ale jej zresztą też nie życzę nikomu ślepo.
— Czyżby? — zapytał eldar, unosząc ciemne brwi w geście zdziwienia. — Z mojego punktu widzenia te dwie rzeczy są nierozerwalnie ze sobą związane. Niemniej jednak jestem zdziwiony. Albo dobrze udajesz, albo naprawdę masz litość dla, pozwolę sobie użyć waszych własnych określeń, „brudnej, eldarskiej kurwy”. Niesłychane. Z całą pewnością więc będzie ci przykro usłyszeć, że twoją przyjaciółkę czeka, ostatecznie, dokładnie to, co naszą jakże tragicznie zmarłą matkę. — Obrzucił okrutnym, wyrachowanym spojrzeniem najpierw mnie, a potem Iserith. — Najpierw długo przyzwyczajałem ją do mojej obecności. Sam widzisz, inkwizytorze, jak moja bliskość działa na psioników — ruchem głowy wskazał Iserith, która nagle, gwałtownie poddała się skurczom i ponownie zwymiotowała. — Ale dowiodłem że da się to uczynić. Da się podnieść tolerancję na obecność Nietkniętego. I to właśnie zamierzam z tobą uczynić, Iserith. Czy to nie wspaniałe?  Najpierw przyzwyczaję cię do mojej obecności. Później do dotyku. A na koniec, Iserith… Na koniec będę naprawdę blisko — powiedział cicho, niemal szepcząc. Patrzył jej prosto w oczy. — To będzie moja nagroda. I postaram się ze wszech miar, byś to zniosła, a nie umarła, nim zabawa dobiegnie końca, jak nasza przeklęta po tysiąckroć matka. Z radością odesłałem jej duszę Mrocznemu Księciu, żal mi tylko, że tak szybko i w takich okolicznościach. Nie takie miałem plany. Zupełnie nie takie.
Kiedy przez mój owładnięty strachem umysł z trudem przebiła się obrzydliwość jego słów, aż mnie zemdliło. Ale nie śmiałem wątpić — ani w jego słowa o ich domniemanym pokrewieństwie, ani o śmierci Wieszczki, ani o tym, co zamierzał zrobić z Iserith. Oczywiście miałem dość rozumu by pojmować, że prawdziwym jego celem jest coś zupełnie innego — nikt przecież nie zadawałby sobie tyle trudu, ile on sobie zadał, ścigając ją przez stulecia, jedynie w takim celu. Nie przypuszczałem też, by szło jedynie o zdobycie mapy. To było za mało. Stanowczo za mało. Iserith miała rację – za tym kryło się coś o wiele większego.
Ona nijak nie reagowała na jego obrzydliwe obietnice. Ja też. Co miałem powiedzieć? Oczywiście, gdybym tylko mógł, nigdy bym do tego nie dopuścił. Nie z sentymentu do Iserith, ale ze zwyczajnej przyzwoitości. Ale potrafiłem mierzyć siły na zamiary i wiedziałem, że nie jestem w stanie powstrzymać kogoś takiego.
— Ale ty tego nie zobaczysz, mon-keigh — dodał Caerith cicho, przeciągając między palcami swój bicz. Ruchem szybszym, niż moje oko zdążyło uchwycić, zamachnął się, atakując mnie.
Nie zdążyłem strzelić. Nie zdążyłem zrobić nic, nawet krzyknąć, i z całą pewnością ten bicz wyprułby ze mnie przynajmniej część moich wnętrzności, gdyby nie to, co się stało. Nim zdążyłem pojąć, co się dzieje, zrozumiałem, że spadam w dół, na dolny dziedziniec. W pierwszym momencie pomyślałem, że bicz miał tylko mnie zmylić, by Caerith mógł zepchnąć mnie na dół, bym połamał sobie wszystkie kości, uderzając w twardy kamień, a potem leżeć i czekać w agonii, aż skończy z Iserith i znajdzie czas, aby mnie dobić i posłać mą duszę wprost w objęcia Slaanesha. Na ułamek sekundy przed uderzeniem w ziemię pojąłem dwie rzeczy; po pierwsze wysokość nie była wcale tak znaczna, jak z początku mi się wydawała, dlatego też z całą pewnością spychanie mnie z balkonu nie miało na celu zabicia mnie. Po drugie natomiast, dotarło do mnie, ze to nie on mnie zepchnął. To była Iserith.
Potem upadłem i, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, choć moim ciałem przez długą chwilę targał paraliżujący ból, niczego sobie nie połamałem. W pierwszej chwili strach, który targał mną do tej pory zastąpiła wściekłość. Chciała mnie zabić. Przeklęta eldarka chciała mnie zabić.
Jej wrzask, głośny, rozdzierający i przypominający bardziej wycie zarzynanego zwierzęcia niźli ludzki głos oprzytomnił mój skrzywiony nerwami osąd. Nie chciała mnie zabić. Uratowała mnie, choć nie wiem jakim cudem znalazła w sobie na to siły.
  Zmusiłem się, by się podnieść, choć ciało miałem obolałe, a w głowie aż mi huczało od uderzenia.
Bicz wycelowany we mnie chybił, gdy eldarka zepchnęła mnie z krawędzi, natomiast zawinął się na jej wyciągniętej ręce, haki przebiły holokostium i zagłębiły się w jej skórze; krew ciekła jej po łokciu i kapała na ziemię. Z pewnością jednak nie to sprawiało jej taki ból, że wrzeszczała w tak przerażający, mrożący krew w żyłach sposób. Kiedy spadałem, Caerith tym właśnie biczem przyciągnął ją do siebie. Następnie złapał ją za ramię i zmusił, by stanęła na nogach. I wtedy właśnie zaczęła wrzeszczeć.
Jej krzyk był tak przeraźliwy, że Caerith szybko ją puścił. Nie z litości, oczywiście — z całą pewnością nie miał jej w sobie ani krzty. Puścił ją tylko dlatego, że ten potworny, zwierzęcy wrzask mógł świadczyć tylko o tym, że Iseirth oszaleje. Wiedziałem, że dotyk nietkniętego sprawia psionikowi ból, czasami nawet może zabić. Sądząc po tym jej przeraźliwym wrzasku, do tego drugiego brakowało bardzo niewiele.
Eldarka upadła na ziemię i, choć wyraźnie widziałem, że oddycha, ani drgnęła, jakby ten jeden ruch Caeritha zupełnie pozbawił ją sił. I wtedy dopiero oprzytomniałem; powinienem jej pomóc, wszak ocaliła mi życie. Ale nie mogłem nic zrobić. Jeszcze nie. Cały czas pamiętałem o tym jednym, jedynym strzałem, jaki mogłem oddać z ukrytego w moim inkwizytorskim pierścieniu lasera. Ale nie, kiedy była w takim stanie. Nic jej tym nie pomogę. Ani jej, ani sobie.
— Twoje szczęście, że jesteś wyrzutkiem, Iserith — usłyszałem głos eldara. Stał oddalony od niej o niecały metr; ciałem Iserith targały bolesne spazmy. — Nie wiem, czy nawet twoi śmieszni pobratymcy z Il-Kaite wybaczyliby ci to, co czynisz, gdybyś była członkiem ich społeczności. Na całe szczęście nie jesteś. Na całe szczęście.
Muszę dostać się do mapy. Może jednak zdołam ją zdobyć. Nie byłem pewien, ba, szczerze w to wątpiłem, ale musiałem przynajmniej spróbować. Jeśli nie, wtedy spróbuję obezwładnić tą potworną, międzygatunkową abominację i skłonić Iserith do ucieczki.
Caerith odwrócił głowę w moją stronę, jakby usłyszał moje myśli. Wbił we mnie spojrzenie swoich straszliwych oczu, z których ziała lodowata pustka kosmosu.
— Idź — powiedział tylko. — Zajmę się tobą później, mon-keigh.
To, że tak łatwo dał mi odejść utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że nic nie wyjdzie z moich prób zabrania mapy. I tak też się stało; podszedłem do cokołu udając, że nie słyszę rozlegających się za moimi plecami raz po raz przeraźliwych wrzasków Iserith. Mroczny eldar coś do niej mówił, odszedłem jednak na tyle daleko, że nie mogłem rozróżnić słów. Założyłem więc, że próbuje nakłonić ją do przyniesienia mu mapy.
Nie znałem jej może najlepiej, ale zdawało mi się, że prędzej odbierze sobie życie niż zgodzi się go wspomóc.
Kulę chronił jakiś rodzaj niewidocznego dla moich oczu pola siłowego. Być może była to wina budowy moich oczu — wszak świątynia ta była zbudowana przez eldarów, którzy widzieli nieco inne widmo, niż ludzie. Być może jednak bariera była niewidoczna i po prostu istniała, czekając aż dostatecznie potężny psionik zdoła poprzez nią sięgnąć i wziąć mapę w swoje posiadanie. Kula była niewielka — liczyła sobie być może nieco więcej, niż sześć centymetrów. Wyglądała na miedzianą, choć oczywiście z pewnością nie z tego materiału została zrobiona. Był zbyt plastyczny i nietrwały, by wykonywać z niego przedmiot o tak wielkiej wartości. Grawerowana była prostymi liniami i okręgami, które krzyżowały się ze sobą i przecinały w wielu miejscach. Wzór zdawał się być regularny i z całą pewnością nieprzypadkowy, ale brak mi było kompetencji do zrozumienia go.
Nie znalazłem niczego, co generowałoby to pole siłowe. Nie wierzyłem zresztą, że znajdę. To nie mogło być takie proste. A więc Iserith. Ona musiała to uczynić. I dlatego właśnie mroczny eldar tu na nią czekał. Chciał tę mapę dla siebie. Ale po co? Przecież nie wspomagał chyba kultystów Chaosu... jeśli tak, jego plugawe moce i już dawno temu i jego by przeżarły. Choć z drugiej strony nie było tajemnicą, że mroczni eldarzy żyją w strachu przed Slaaneshem. Być może rzeczywiście tak kultyści, jak mroczny eldarzy, działali w tej samej sprawie, choć nie razem? Jeśli tak, to sprawa robiła się jeszcze poważniejsza niż do tej pory. Jeżeli Slaanesh sam osobiście miesza się w tę sprawę, to stanowczo będzie nam obojgu, i mnie, i Iserith, potrzeba pomocy.
Właśnie. Pomocy. Tak.
Kolejny jej wrzask stał się dla mnie bodźcem do działania. Podszedłem bliżej balkonu na trzęsących się nogach; Iserith nie miała sił, było to dla mnie aż nazbyt oczywistym faktem. Widziałem, jak leży na ziemi zwinięta w kłębek, a Caerith obutym w kolczasty pancerz butem kopie ją w brzuch — nie mocno, o dziwo, ale wystarczająco. Nie musiał jej bić. Wystarczył dotyk. Iserith zawyła, jakby eldar co najmniej żywcem zdzierał z niej płaty skóry. Ale on wiedział, co czynić, by jej nie zabić. Mroczni eldarzy byli w tej sztuce niezrównani.
Bicz świsnął w powietrzu, a zbolały jęk Iserith wwiercił mi się w uszy. Boski Imperatorze, przecież ona na to nie zasłużyła. Może była eldarką i prawdopodobnie zasługiwała na śmierć jak reszta swojej zawszonej rasy, ale na pewno nie na to, co czynił i chciał czynić z nią ten cały Caerith. Musiałem jej pomóc. I przy okazji sobie. Bez niej ani nie zdobędę mapy, ani nie ucieknę.
     Na moje szczęście był tak zajęty dręczeniem jej, że nie zauważył, jak do niego mierzę. I, ku mojej niezmiernej radości, przynajmniej na jedno oko w najbliższym czasie już raczej niczego nie zauważy.
     Może byłem absolutnie pozbawiony psionicznych mocy, w walce jednak zawsze osiągałem doskonałe wyniki. Wliczając w to również strzelanie. Niełatwo było trafić cel w ruchu, szczególnie, że dzieliła nas spora odległość; być może moją ręką kierowało szczęście, a nie umiejętności, zważywszy na to, że wciąż byłem obolały po upadku. A jednak udało mi się trafić bardzo, bardzo celnie. Laser zamontowany w moim inkwizytorskim pierścieniu był słaby, ale przy trafieniu w oko z całą pewnością wystarczający.
     Caerith zawył, wypuszczając z rąk bicz i łapiąc się za zranione oko. Iserith nie trzeba było poganiać — odczołgała się od niego na tyle, na ile pozwoliły jej siły. Uniosła głowę i popatrzyła na mnie; jej trupio blada twarz umazana krwią nadawała jej wygląd upiora.
     Eldar szybko się opanował, sycząc z bólu i wylewając z siebie potok niezrozumiałych dla mnie, śpiewnych, eldarskich przekleństw. Ale Iserith miała dość czasu.
     Nie miałem nawet pojęcia, ze wytrącenie mu z ręki bicza, którym oplótł rękę Iserith będzie miało tak wielkie znaczenie. Miało; później dopiero zorientowałem się, że nie mogła wykonać skoku w Osnowę, kiedy była z nim w jakimkolwiek kontakcie, bo zabrałaby go w ten sposób ze sobą.
     Mało nie narobiłem w spodnie ze strachu, kiedy nagle, ku wielkiej, wielkiej rozpaczy Caeritha, zniknęła i dosłownie w tej samej chwili pojawiła się u moich stóp; na czworaka, pełzająca po ziemi i ledwie przytomna, ale żywa. Sam nie wiem, czego się spodziewałem; może błysku światła, podobnego do tego przy aktywacji eldarskich portalach aspektu, a może czegoś równie absurdalnego, sam nie wiedziałem. Ale nie stało się nic; po prostu w jednej chwili była tam, na balkonie, a w drugiej o cal ode mnie, dobre sto metrów dalej.
     — Mapa — wycharczała tylko, z trudem podnosząc głowę. Caerith opanował się i lekko i zgrabnie zeskoczył na ziemię, po czym z gniewnym wyrazem twarzy ruszył w naszą stronę. Spojrzałem na Iserith i podjąłem decyzję w ułamku sekundy; nie mogła iść. Im bliżej nas była ta przeklęta abominacja, tym ciężej jej było choćby myśleć o poruszeniu się. Ale ja byłem w całkiem niezłym stanie. Wziąłem ją na ręce; była zaskakująco lekka, ale też ciężko mi się ją niosło, tak bezwładna się stała. Miałem wrażenie, że wycieka mi przez palce.
     Myślałem, że kiedy wezmę ją na ręce nie strzeli do nas, bojąc się ją zabić. Myliłem się; na szczęcie uszkodzenie wzroku musiało być na tyle duże, że nie widział zbyt dobrze; część strzałów nie przeszła nawet blisko nas.
Dokładnie w momencie, w którym zacisnęła palce na kuli, dopadł nas.
Szarpnął mnie za kołnierz z taką siłą i tak niespodziewanie, że niemal rzucił mną do tyłu. Iserith upadła na ziemię, ale w zaciśniętej pięści trzymała kulę i ze wszech miar starała się ją przed eldarem chronić. Ten jednak teraz, kiedy zdobyła już to, po co przyszedł, nie zamierzał najwyraźniej wkładać w walkę z nią tyle ostrożności, co z początku.
— Oddaj mi kulę — wycedził, łapiąc ją za włosy i odciągając jej głowę do tyłu. Eldarka wrzasnęła, jakby łamał jej kości. A potem, z największym trudem, kiedy tylko była w stanie przestać krzyczeć, splunęła Caerithowi w twarz. Ten warknął ze złością i wymierzył się z zadaniem jej ciosu, ale pokrzyżowałem jego plany.
Dobyłem mojego miecza energetycznego i ciąłem go z góry; oczywiście uniknął ciosu, uchylając się przed nim, wszak nadal był eldarem i dysponował ruchami po stokroć szybszymi od moich własnych. Ale był na wpół ślepy i to dawało mi przewagę.
Nie wiem, skąd wziął krótki miecz o szarpanym brzegu; musiałem z początku wziąć go za element pancerza. Niemniej jednak dobył go i rzucił się w wir walki ze mną. Szybko pojąłem, że jest tylko kwestią czasu, kiedy mnie pokona; nie mogłem się równać w walce z eldarem, nawet okaleczonym. Niemniej jednak odciągnąłem go od Iserith i kuli.
Ciął mnie w szaleńczym tempie, aż musiałem ratować się unikiem; odskoczyłem do tyłu i rozpaczliwie osłoniłem się mieczem przed ciosem z góry; cudem zdążyłem. On natomiast nie zmarnował tego czasu; rzucił się na Iserith, która zdołała już podnieść się na kolana. Chciałbym móc nazwać to walką, ale z całą pewnością byłoby to spore rozminięcie się z prawdą. To była tylko jedna wielka szarpanina i katorga dla niemal całkiem bezbronnej Iserith. Wrzeszczała głośno i tak potwornie, że niemal byłem pewien, że to będzie koniec i postrada zmysły; ale kuli zacięcie broniła.
Rzuciłem się na eldara od tyłu, ale się uchylił, tak że niemal trafiłem w nią; wyhamowałem w dosłownie ostatniej chwili. Momentalnie odwróciłem się, by znów go zaatakować, ale nagle, niespodziewanie, poczułem, jak coś zaciska się wokół mojej kostki; w następnej chwili Caerith zniknął mi z oczu.

     W pierwszej chwili nie bardzo pojąłem gdzie jestem i co właściwie się stało. Ciąłem mieczem energetycznym, jednak mój cios trafił w powietrze. Dopiero po długiej chwili, kiedy uspokoiłem się i dotarło do mnie, że Iserith gdzieś nas przeniosła, rozejrzałem się dookoła.
     Byliśmy w niewielkim zagajniku. Nad nami świeciło słońce; niebo było błękitne, niemal lazurowe, jednak wytężywszy wzrok mogłem dostrzec na nim lśniące bladym światłem gwiazdy. Chmury nie dostrzegłem ani jednej.
     Drzewa były spore, większe, niż normalne. Ich liście w kształcie serc były większe, ciemnozielone, przyprószone jakby srebrnym nalotem. Błękitne kwiaty pachniały intensywnie i odurzająco, aż zakręciło mi się w głowie.
     Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy.
     Popatrzyłem na Iserith i dopiero wtedy do mojego otumanionego umysłu dotarł jej zbolały jęk. Kulę zaciskała w rękach tak, że nawet nie mogłem jej zobaczyć. Leżała na trawie u moich stóp; oczy miała zamknięte, szczęki zaciśnięte, a jej zmaltretowanym ciałem targały drgawki i bolesne spazmy; nie wiedziałem, jak jej pomóc.
     Kucnąłem przy niej i z pewnym wahaniem dotknąłem jej twarzy; jej skóra była bardzo ciepła, choć nie było na niej znać ani śladu zaczerwienienia. Niemniej jednak zlana była zimnym potem; drgawki były mocno wyczuwalne. Nie byłem pewien, czy w ogóle jest świadoma. Na pewno reagowała na bodźce, bowiem gdy tylko jej dotknąłem, ta drgnęła gwałtownie, jakby szarpnął nią atak bólu. Natychmiast zabrałem rękę.
     — Iserith? — zapytałem cicho. Jęknęła tylko i nie bardzo wiedziałem, czy to znaczy, że słyszała, czy też zupełnie nie miała pojęcia, że do niej mówię. — Iserith, jak ci pomóc?
     Nic mi nie odpowiedziała, tylko jęknęła głośniej. Wahałem się przez moment, jednak coś trzeba było uczynić. Złapałem ją za ramiona i lekko nią potrząsnąłem.
     — Iserith?
     Nagle otworzyła szeroko oczy i zaczęła z trudem łapać powietrze. A potem, nim zdążyłem choćby zabrać od niej ręce, wrzasnęła. Szarpała się, odpychając mnie od siebie; wpadła w taką histerię, że mogła sobie samej zrobić jeszcze większą krzywdę, dlatego złapałem ją za ramiona i mocno przycisnąłem ją do ziemi.
     — Iserith, to ja! — zawołałem. — To ja, Arjan! Na litość Imperatora, przestań krzyczeć, to tylko ja!
     Nie wyglądało na to, by cokolwiek do niej dotarło. Westchnąłem i jeszcze raz nią potrząsnąłem.
     — Iserith! — syknąłem ze złością. I wtedy poczułem ukłucie ostrza przykładanego mi do karku. Serce niemal stanęło mi ze strachu. Iserith była w takim stanie, że z całą pewnością nie uciekniemy. A ja byłem w tamtym momencie wystawiony na pastwę napastnika.
     — Żadnych gwałtownych ruchów, mon— keigh — usłyszałem za plecami słowa, wypowiedziane męskim głosem, wysokim gotykiem ze śpiewnym akcentem.
     A więc eldarzy. Zabrała nas do swoich. Wcale nie miałem jednak pewności, że nie postanowią mnie zabić, mimo iż przybyłem tu z jedną  z nich. Szczególnie, że miałem świadomość tego, że Iserith, jako Soliter, jest absolutnie wykluczona z ich społeczności. Inni lękali się takich jak ona; nie wiedziałem, czy mnie, jako po pierwsze człowieka, a po drugie przeklętego przez kontakt z nią, nie postanowią się po prostu pozbyć.
     Zza moich pleców wyłoniła się kobieta — wysoka i smukła, wiotka i bajecznie zgrabna, ulotna i eteryczna, o długich, ognistorudych włosach związanych ciasno na czubku głowy w długi, sięgający bioder ogon. Odziana była w zieloną szatę zdobioną fioletowymi haftami, spiętą srebrnym pasem, w którym umieszczono blady kamień duszy. Była podobna do Iserith, a jednocześnie wcale jej nie przypominała. Miała podobnie bladą i symetryczną twarz o ostrych, szlachetnych rysach, przypominała mi jednak gotującą się do ataku harpię bardziej niż kobietę. Oczy miała błękitnie, jaśniejące, pełne głębi wiedzy i ciężaru setek lat życia.
     Obrzuciła mnie zdziwionym i pogardliwym spojrzeniem, a potem popatrzyła na jęczącą u moich stóp Iserith. Na jej twarz wstąpił wyraz lęku.
     — Czy mogę? — zapytałem, ręką wskazując na Iserith. Eldarka po chwili zastanowienia skinęła głową. Kucnąłem wiec koło niej i jeszcze raz złapałem ją za ramię. Jęknęła głośniej, a potem krzyknęła. — Iserith, obudź się, do diabła, bo mnie zabiją! To ja, Arjan. Zabrałaś nas w bezpieczne miejsce — spojrzałem z ukosa na pilnującą mnie eldarką, czując ostrze ich miecza na swoim karku. — Mam nadzieję.
     Iserith przestała krzyczeć. Leżała na trawie długą, długą chwilę, potem jej oddech się uspokoił i wreszcie, powoli otworzyła oczy. Najpierw zrobiła zdziwioną minę, jakby nie miała pojęcia, gdzie się znalazła. Popatrzyła na mnie i jej wzrok złagodniał, uspokoił się. Choć wstyd mi było przyznać się do tego samemu przed sobą, to złapało mnie to za serce; mogła sobie mówić, co chciała, ale to spojrzenie starczyło mi na dowód, że mi ufała. I choć złościła mnie ta myśl, to sprawiło mi to szczerą radość. Oczywiście znałem swoje miejsce i wiedziałem, co do mnie należy; wiedziałem, że będę musiał to zaufanie wykorzystać. Niemniej jednak ukłucie radości było całkiem szczere.
     — Arjan? — zapytała cicho. I to był chyba pierwszy raz, kiedy zwróciła się do mnie po imieniu.
     — To ja — powiedziałem jej, a ją wyraźnie to uspokoiło, aż odetchnęła z ulgą. — Posłuchaj, mamy towarzystwo. — Głową wskazałem na stojącą obok mnie rudą eldarkę i aż syknąłem; nadziałem się na przystawione do mojego karku ostrze.
     Iserith spróbowała się podnieść, ale nie zdołała. Zamiast tego popatrzyła na kogoś, kto stał za moimi plecami, potem na tę drugą, aż wreszcie znów na mnie i rzekła:
     — Poproś ich, by opuścili broń. Powiedz, że ręczę za ciebie osobiście. I powiedz, że proszę, by sprowadzili arcyproroka Isdaela.
     Zmarszczyłem brwi, nie bardzo pojmując, co to miało na celu. Iserith dostrzegła moje niezrozumienie.
     — Po prostu im to powiedz, proszę.
     Usluchałem więc, choć nie potrafiłem zrozumieć, co też nią kierowało. I dopiero, kiedy eldarka odpowiedziała mi na to, pojąłem dlaczego.
     — Opuść broń, Oisseanie — powiedziała. Nacisk na mój kark zelżał. Z trudem powstrzymałem wyrywające się z mojego gardła westchnienie ulgi. — Powiedz jej, że zaprowadzimy was do arcyproroka. I że odpowie przed nim, jeśli ty, mon-keigh, choćby źle na kogoś spojrzysz.
     Przekazałem ich słowa, bo Iserith wyraźnie na to czekała. Oczywiście, wyleciało mi zupełnie z głowy — Soliterzy nie mogli przemawiać do innych eldarów, podobnie jak elearzy nie mogli przemawiać do nich. Nawet jeśli przypadkiem któryś zwrócił się bezpośrednio do niej, uważany był za skazanego na potępienie. Skoro ja i tak, w ich oczach, byłem potępiony, nic najwyraźniej nie stało na przeszkodzie, bym pośredniczył. Oszustwo, ale całkiem błyskotliwe w swojej prostocie.
     Iserith spróbowała wstać, ale poharatany hakami i biczem nadgarstek się pod nią ugiął. Wyciągnąłem więc do niej rękę. Ujęła ją zdrową dłonią i z wyraźnym trudem wstała. Zaraz jednak musiałem ją łapać, bowiem ugięły się pod nią kolana i byłaby  poleciała na ziemię. Objąłem ją w pasie, by pomóc jej się oprzeć, zaraz jednak syknęła z bólu. Nie miałem pojęcia, co się stało, dopóki nie poczułem obrzydliwej, lepkiej wilgoci na swojej ręce; spojrzałem na jej plecy. Holokostium miała poszarpany, podobnie zresztą jak skórę, której w paru miejscach po prostu już nie było. Musiała otrzymać co najmniej dwa uderzenia biczem, co z trzema hakami daje minimum sześć głębokich, krwawiących cieć. Z przerażeniem zauważyłam, że w paru miejscach metalowe haki wyrwały ze sobą kawał mięsa. Sądząc po ilości krwi, jaką w tak krótkim czasie przesiąknął mój rękaw, trzeba to będzie bardzo szybko opatrzyć.
     Popatrzyłem na dwójkę towarzyszących nam eldarów — mężczyzna był ubrany podobnie do kobiety, jedynie włosy miał rozpuszczone i ciemne, a oczy ciemnoszare — i rzekłem:
     — Trzeba ją opatrzyć. — Dla potwierdzenia mych słów pokazałem im krew na swojej ręce. — Zanim zobaczymy arcyproroka. Wiem, że wam nie wolno. Ja to zrobię. Powiedzcie tylko gdzie i czym.
     — Musimy…
     — Nic nie musimy — warknąłem na Iserith. — Zaraz się wykrwawisz i tyle z tego będzie! Arcyprorok poczeka. Twoje rany nie.
     Uśmiechnęła się na te słowa słabo i z pewnym politowaniem, ale poniechała dyskusji. I dobrze.
     Myślałem, naprawdę byłem szczerze przekonany, że jesteśmy na jednym ze światów należących do eldarów; nic bardziej mylnego. Szybko dotarło do mnie, że grubo się pomyliłem. Znajdowaliśmy się na światostatku. Il-Khaite, mówił Caerith. Dlatego wysnułem śmiałe założenie, że to właśnie tam nas przeniosła.
     Cały ten las, to był jeden z reliktów z dawnych elearskich planet — słyszałem o tym, że ci podobno mogli przenieść całe fragmenty planet, elementy fauny i flory charakterystyczne dla swoich światów i zachować je w swoim nowym domu — na światostatkach. Nie wierzyłem, ze to możliwe, a teraz widziałem to na własne oczy. To doprawdy aż zapierało dech.
     Poprowadzono nas szeroką uliczką zawieszoną jakby w powietrzu. Oczy mało nie wyszły mi na wierzch, kiedy to ujrzałem; zawieszone w powietrzu lub wsparte na cienkich kolumnach drogi; wysokie, mieszkalne iglice, blask sztucznego słońca. Tysiące, dziesiątki tysięcy eldarów. Widok był wprost niewyobrażalny. Wszystko w kolorze kości słoniowej, zbudowane z upiorytu. Piękne i straszliwe zarazem; ogrom światostatku, jego piękno i potęga jego twórców niemal powaliły mnie na kolana.
     Poprowadzono nas do jednej z iglic, gdzie wąskim, krętym korytarzem trafiliśmy do niewielkiego pomieszczenia, prócz jednej pryczy było właściwie puste. Okrągły otwór w ścianie z upiorytu, z dziwny, mętnym szkłem zamiast zwyczajnej szyby pozwalał spoglądać wprost na tętniące życiem… miasto? Ciężko było mi znaleźć właściwe słowa.
     Powiedzenie, że Iserith z trudem szła po schodach byłoby dramatycznym niedopowiedzeniem. Już u wejścia do iglicy zaczęła mi lecieć przez ręce; po schodach już właściwie ją niosłem, ignorując zaskoczone i pełne sceptycyzmu i niedowierzania spojrzenia naszej dwójki towarzyszy. Uśmiechnąłem się na to krzywo; oczywiście, że dziwiło ich to, że niemal ją niosłem, zamiast zostawić ją, by się wykrwawiła. Niektórzy o nas, ludziach, a w szczególności inkwizytorach Ordo Xenos mówili, że pałamy do obcych ślepą nienawiścią, która nie pozwala nam dostrzec podobieństw między nami. Z pewnością tacy inkwizytorzy, dokładnie w ten sposób myślący, istnieli; ja jednak z całą pewnością do nich nie należałem. Nie pałałem może do obcych miłością, ale z całą pewnością potrafiłem rozdzielić takich, którzy zasługiwali na śmierć od tych, którzy nie wadzili nikomu żyjąc i zajmując się własnymi sprawami. Pytanie tylko, czy rzeczywiście oni tak bardzo się od nas różnili? Moim zdaniem niekoniecznie, przynajmniej w niektórych kwestiach. Jak choćby teraz — mieli mnie za bezmyślną bestię, która powinna z czystej złośliwości i nienawiści zostawić Iserith na pewną śmierć. Ale czy w takim myśleniu różnili się szczególnie od tych nielicznych mieszkańców Imperium, którzy wiedzieli o ich istnieniu? Nie. Z całą pewnością nie.
     Nie czekając na pozwolenie, ułożyłem Iserith na pryczy; położyłem ją na brzuchu, by mieć łatwy dostęp do ran. Rad byłem, że przyjęła to wszystko z cichym westchnieniem ulgi; przynajmniej nie zemdlała jeszcze z upływu krwi.
     Oboje z naszych „towarzyszy” odeszło. W niedługą chwilę później wrócił jeden z nich, mężczyzna. Wręczył mi pudełko cieniutkich folii pływających w jakimś mętnym płynie o mdłym zapachu.
     — Zaciśniesz ranę, a potem nakleisz jedną — powiedział. — Wszystko samo się zewrze. Opatrunki są antyseptyczne, nie trzeba nic więcej robić. Nim skończysz z ostatnim, pozostałe wyschną.
     Kiwnąłem głową na znak, ze zrozumiałem.
     — Dziękuję — powiedziałem jeszcze. Eldar nic mi nie odpowiedział; odwrócił się i bez słowa wyszedł, zostawiając nas samych. Byłem pewien, że drzwi zamknął za sobą tak, bym nie mógł wyjść. Ale nie zamierzałem wychodzić. Bez Iserith i tak momentalnie by mnie zarżnęli.
     — Iserith? — zapytałem. Mruknęła coś w odpowiedzi. Westchnąłem głęboko. — Muszę to z ciebie ściągnąć, wiesz? — zapytałem, zastanawiając się, czy zapięcie jej holokostiumu znajduje się z przodu, czy z tyłu. Znalazłem  je na plecach. Ostrożnie, starając się nie zanieczyścić ran, choć ręce miałem brudne, rozpiąłem je i ściągnąłem jej kostium z ramion, aż do łokci. Zaczerwieniłem się na myśl o tym, ze leżała obnażona od pasa w górę. Oczywiście nie w głowie mi były w tamtej chwili jej wdzięki, niewątpliwie jednak krępowała mnie sama świadomość. Przystąpiłem do opatrywania ran.
     Obejrzałem je uważnie; były głębokie i mocno krwawiły, ale zdaje się, że były przynajmniej względnie czyste, mimo kilku liści, które się do jej pleców przykleiły po tym, jak wylądowaliśmy na trawie. Ciężko było zacisnąć jedną ranę nie naruszając drugiej. Dwie pręgi krzyżowały się ze sobą i one stanowiły największy kłopot. Niemniej jednak zabrałem się do pracy.
     Kiedy ścisnąłem ze sobą brzegi pierwszej z ran, Iserith zawyła. Ja natomiast, by nie trwało to dłużej niż było to absolutnie konieczne, przytrzymałem, mimo sprawianego jej bólu, drugą ręką sięgnąłem do pojemnika po folię; ta niemal natychmiast przylgnęła do powierzchni jej ciała. Folia była miękka, elastyczna i gładko przylegała do skóry, pozostając dla mnie niemal niewyczuwalną. Ranę rzeczywiście trzymała wystarczająco mocno.
     Kolejne trzy pręgi obyły się bez kłopotów. Iserith co prawda raz po raz syczała z bólu, jednak wyraźnie przywykła już do tego i nie zamierzała narzekać. Został problem jedynie z tymi przecinającymi się. Nieco brakowało mi palców, by odpowiednio je zacisnąć. W pierwszej chwili pomyślałem, by zaczekać na naszych „strażników” zaraz jednak przypomniałem sobie, że to nic nie pomoże, że żaden z nich nie zgodzi się jej dotknąć.
     — Skończyłeś? — zapytała mnie eldarka. Głos miała nieco słaby, ale wyraźny. Ewidentnie było z nią lepiej. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie przez ramię.
     — Nie — odpowiedziałem. — Masz jeszcze jedną paskudną ranę, muszę pomyśleć, jak się za nią zabrać.
     — Śmiało — mruknęła. — Środki znieczulające już działają. Raczej tego nie poczuję.
     Tak więc postąpiłem zgodnie z jej prośbą. Zaklejałem tę nieszczęsne cięcia kawałek po kawałku, by potem zakleić całość kolejną warstwą skóropodobnej folii. A potem ściągnąłem z niej jeszcze rękawy. Jedną rękę miała pociętą do gołej kości. Przyjrzała się jej z obojętnym wyrazem twarzy. Nie mogłem tego pojąć; mnie robiło się słabo na ten widok.
     — Na to chyba nie wystarczą te śmieszne folie — mruknąłem.
     — Wystarczą — powiedziała spokojnie. — Tylko dokładnie oklej.
     Nie zamierzałem się z nią kłócić. Przystąpiłem do obejrzenia tej paskudnej rany, a potem do opatrywania jej.
     — Czy… czy to prawda? — zapytałem. Iserith popatrzyła na mnie pytająco. — To co powiedział? O waszym pokrewieństwie. Jak sądzisz?
     Milczała przez chwilę. Pomyślałem, że może przekroczyłem granicę. Że może nie powinienem był o to pytać. Ale ona po chwili wzruszyła ramionami i rzekła:
     — To nie ma znaczenia — powiedziała cicho.  — Żal mi tamtej wieszczki, ale nawet jeśli mnie urodziła, to nie była mi matką. Tym bardziej więc nie widzę w nim brata. Zawsze byłam tylko ja. Sama.
     Zmilczałem. Nie do końca mieściło mi się to w głowie; zdaje się, z to na mnie słowa tego eldara zrobił większe wrażenie niż na niej. Nie chciało mi się wierzyć, że naprawdę jej to nie obchodzi. Że nie wstrząsnęło ją okrucieństwo, z jakim podszedł do tej kwestii. Chyba to pojęła, bo w jej oczach pojawił się pewien zawód. Jakby zawiodła ją moja niezdolność do pojmowania świata w taki sposób, w jaki ona go pojmowała. Zirytowało mnie to. Oczywiście, że myślałem i wiele rzeczy widziałem inaczej niż ona. Nie byłem taki jak ona.
     — Wiem, że być może ciężko ci to pojąć — powiedziała, a jej głos, wbrew temu, czego się spodziewałem, zabrzmiał łagodnie. — To nie jest proste, myśleć jasnymi dla ciebie kategoriami, kiedy żyje się tak długo. Byłam sama przez wiele setek lat. Czy potrafisz pojąć bezmiar takiej samotności? Po takim czasie zapominasz o jakichkolwiek więzach. Po takim czasie one przestają cokolwiek znaczyć. Nigdy nie miałam bliskich. To, że wydała mnie na świat nie znaczy, ze cokolwiek do niej czuję. Zresztą z pewnością przeklinała mnie od dnia w którym pojęła, czym jestem.
     Była w jej słowach pewna gorycz, która zupełnie przeczyła treści tego, co powiedziała. Uznałem jednak, że to ani czas, ani miejsce na taką rozmowę. Być może miała rację. Ale była ranna, ja też nie byłem w najlepszym stanie, a już w żadnym razie nie zamierzałem mieszać się w dyskusje światopoglądowe, kiedy lada moment mogłem zostać zabity przez obcych. Wyraziłem na głos swoje wątpliwości. Iserith uśmiechnęła się blado. Widziałem, że leki przeciwbólowe w tych śmiesznych foliach musiały być silne; wzrok miała nieco zamglony i sprawiała wrażenie nieco oderwanej od rzeczywistości.
     — Nikt cię tu nie skrzywdzi — powiedziała cicho, spoglądając na mnie spod półprzymkniętych powiek. — Boją się mnie. Boją się, że jeśli skrzywdzą kogoś, kogo krzywdzić zabroniłam, ja skrzywdzę ich. Nie musisz się bać.
     Już miałem jej odpowiedzieć, już otwierałem usta, ale nim zdążyłem wydusić z siebie choć słowo, usłyszałem odgłos otwieranych za moimi plecami drzwi. W moje nozdrza uderzył intensywny zapach, jakby korzenny, ale i ze znajomą nutą mdłego, palonego cukru.  Spodziewałem się, że to nasi strażnicy wrócili, by mnie gdzieś zabrać — do celi? Własnej kwatery? Kto wiedział, jak postanowią mnie potraktować? Ale się pomyliłem. Pojąłem to od razu. I od razu, odruchowo, kierowany głęboko we mnie zakorzenionym, dobrym wychowaniem i skłonnością do okazywania szacunku ludziom zajmujących znaczące pozycje, wstałem.
     Odwiedził nas eldar, w którym natychmiast rozpoznałem arcyproroka. Jak wszyscy przedstawicie swej rasy, był wysoki i szczupły, smukły i wiotki niczym trzcina na wietrze. Jak zawsze, kiedy widziałem eldara, niemożliwymi wprost wydały mi się jego gracja i uroda; twarz miał pociągłą, przeraźliwie symetryczną o wysokich, mocno zarysowanych kościach policzkowych, długim, prostym, szlachetnym nosie, ostrych, a zarazem delikatnych rysach. Był bardzo blady — nie tak, jak mroczny eldar, ale jak choćby Iserith — jego skóra miała alabastrową, niczym niezmąconą barwę o chłodnym odcieniu. Oczy, jak każdy eldar, miał duże, o kształcie migdałów o tęczówkach w podobnie jasnym, błękitnozielonym kolorze, co tęczówki Iserith; podobnie dziwnie odbijały światło i lśniły blado niczym gasnące gwiazdy. Włosy miał jasne, perłowobiałe, długie i proste, nijak nie związane. Odziany był w lekką, lejącą się fioletową szatę o zielonych i srebrnych zdobieniach; w ręku natomiast dzierżył włócznię o rzeźbionej eldarskimi runami rękojeści i podłużnym, również rzeźbionym ostrzu. Nie musiał nic mówić, bym wyczuł bijący od niego autorytet. Patrzył na mnie z pewną nutą wyższości właściwą chyba wszystkim eldarom, nie widziałem jednak w jego oczach niechęci, już raczej zdziwienie. I cień wdzięczności.
     Nie śmiałem się odezwać. Czekałem.
     Wzrok arcyproroka padł na Iserith. Jego o ton ciemniejsze od włosów, idealnie wykrojone w łagodny łuk brwi skrzywiły się na widok jej ran. Natychmiast przeniósł wzrok na kulę, którą uparcie chowała pod sobą, ściskając w rękach. A potem spojrzał na mnie.
     Spodziewałem się pytań o kulę. Spodziewałem się pytań o to co tu robię, skąd się wzięliśmy, jakie mam zamiary. Ale z pewnością nie takiego, jakie padło. Nie w pierwszej kolejności.
     — Jak ona się czuje? — głoś miał przyjemny, silny i melodyjny, nieco ochrypły i głęboki. Idealny do przemawiania.
     Taka forma rozmowy wydawała mi się frustrująca i idiotyczna, ale pojmowałem, że dla eldarów śmiertelnie poważna jest groźba przekleństwa, jakie mogło na nich spaść po rozmowie z Soliterem. Dziwiłem się wręcz, że tak ryzykują, próbując oszukać reguły ich bogów poprzez pośredników w rozmowie. Pojmowałem jednak, że to jedyny sposób, dlatego nie dyskutowałem.
     Popatrzyłem na Iserith, wiedząc, że jeśli nie powtórzę tego pytania, to ona nie odpowie. Więc powtórzyłem.
     — Podziękuj mu i powiedz, że lepiej. Na pewno nic mi nie będzie — rzekła. Potem, kiedy już to przekazałem, ale nim arcyprorok zdążył odpowiedzieć, dodała, mówiąc do mnie, ale patrząc wprost na arcyproroka. — Powiedz mu, kto mnie tak urządził.
     Więc powiedziałem. Eldar przyjął to ze stoickim, przeraźliwym wręcz spokojem. Skinął głową.
     — Czego chciał? — zapytał, i ni bardzo wiedziałem, czy pytał mnie, czy Iserith. Ona jednak milczała, uznałem więc za stosowne odpowiedzieć. Opowiedziałem mu więc o kulcie, z którym mieliśmy do czynienia, którego trop zaprowadził nas na świat Dhalius, do pradawnej świątyni po mapę.
     — Ten człowiek… Ta istota bardzo chciała ją zdobyć — rzekłem, dzielnie znosząc twarde, świdrujące spojrzenie arcyproroka. — Ale nie mam… nie znaleźliśmy żadnych dowodów na to, by jakkolwiek z kultystami współpracował.
     — Pojmuję — powiedział spokojnie eldar. Znać jednak było po nim niepokój. Co jakiś czas spoglądał z pewną niepewnością na Iserith, szybko jednak uspokajał się widząc, że nadal jest przytomna i się jej nie pogarsza. Wydało mi się to dziwaczne. Iserith mówiła, że arcyprorok chętnie łamie zasady, by móc z nią pomówić. Natomiast nic w jej wypowiedzi nie wskazywało na to, by mogło być między nimi coś szczególnego. Ale było, przynajmniej ze strony arcyproroka. Wykazywał wyraźną i oczywistą troskę o nią, choć z pewnością starał się z tym nie obnosić.
     — Czy mógłbym zobaczyć tę mapę? — zapytał niby mnie, jednak pytanie było skierowane oczywiście do eldarki. — Zwrócę ją — powiedział, wyczuwając jakby jej niepokój. Nawet ja go wyczułem. — Nikt inny niż Iserith nie zdoła jej uruchomić. Teraz tylko ktoś z dostatecznie podobnym kodem genetycznym mógłby to uczynić. Kula wie, kto ją wyciągnął.
     Iserith i ja popatrzyliśmy na siebie wymownie. Nie umknęło to, naturalnie, uwadze arcyproroka. Zbladł, widząc nasze spojrzenie. Było to dla mnie dostatecznym dowodem faktu, że chyba co nieco o tym, co ów Caerith nam powiedział, było mu nieobce. Zmilczałem jednak. To była sprawa Iserith, nie moja. Choć oczywiście spodziewałem się, że będę musiał w jej wyjaśnianiu uczestniczyć. Nie było innego wyjścia.
     Eldarka zawahała się, jednak wyraźnie ufała arcyprorokowi. Jej uścisk na kuli nieco zelżał. Uchwyciła ją w zdrową rękę i wyciągnęła ją do arcyproroka. I wtedy właśnie pisnęła głośno, zrobiła zdziwioną minę i wypuściła kulę z ręki.
Natychmiast to ujrzałem. To nie była ta kula. Była podobna — wykonana z tego samego bądź bardzo podobnego wizualnie miedziopodobnego metalu, ale z całą pewnością nie była ta sama; żłobienia były podobne, składające się w dużej mierze z okręgów i linii prostych, jednak dla kogoś, kto widział oryginalną kulę różnica była oczywista; te żłobienia pozbawione były wdzięku i tajemniczej doskonałości tamtych. Były wykonane ładnie, precyzyjnie, ale bez porównania gorzej niż te prawdziwe. Nawet ja nie miałem wątpliwości, że to tylko kopia.
Caerith musiał je podmienić, kiedy się z nią szarpał.
Niemal kolana się pode mną ugięły. Arcyprorok powiedział, że kulę uruchomić może ktoś o dostatecznie podobnym kodzie genetycznym. Wieszczka nie żyła, a Caerith i Iserith, wedle jego słów, mieli jedynie wspólną matkę. Czy to byłoby wystarczająco? Lękałem się, że tak.
— Nie… — wydusiła z siebie Iserith. Wpatrywała się w toczącą się po podłodze z upiorytu kulę wielkimi oczyma, które nagle stały się zaskakująco przytomne i szkliste. Podbródek trząsł jej się jak dziecku tuż przed wybuchem płaczu.
     I ja byłem takiego wybuchu bliski. Jeżeli mapa dostała się w ręce kogoś na posyłkach Slaanesha… Imperatorze, miej litość.
     I w oczach arcyproroka widziałem wahanie. Jakby o wszystkim wiedział. Jakby nie był pewien, czy Caerith nie jest dość blisko spokrewniony z Iserith, by móc mapy użyć. Imperatorze, przecież nawet te ich imiona to był jakiś żart, tak podobne do siebie byli. Jakby nazwali go jej na złość.
     — Pomóż mi się ubrać — powiedziała Iserith, unosząc się na zdrowej ręce. Widać było, że folie pomagały jej tylko dopóki leżała; podnosząc się aż syczała z bólu, szczególnie, kiedy tę poharataną do kości rękę przyciskała sobie do piersi, by przytrzymać holokostium. Popatrzyła na mnie z pewną złością w oczach, ale pojmowałem, że to złość na nią samą. Że dała się oszukać. — Arjan, pomóż mi!
     — Iserith…
     — POMÓŻ MI, MON-KEIGH!
     Rozwścieczyło mnie to. Myślałem, ba, byłem zły na siebie, bo uwierzyłem, że ma mnie za kogoś więcej, niż tylko „mon-keigh”. Ale, jak widać, eldar zawsze pozostanie eldarem, a człowiek człowiekiem i niewiele da się w tej materii zmienić. W chwilach takich jak ta, pełnych złości i napięcia wychodziło na wierzch to, co naprawdę sobie myślimy. Ona z pewnością widzi we mnie zwierzę. Śmieszną, bezrozumną małpkę. Miałem ochotę rwać sobie włosy z głowy, kiedy dotarło do mnie, że ubodło mnie to do żywego.
     — Nie umiesz się sama ubrać, a chcesz iść i walczyć z Nietkniętym, jak rozumiem? — zapytałem chłodno, unosząc brwi. Zmilczała i popatrzyła na mnie spod oka, z wyraźną złością. Ale chyba pojęła w czym rzecz. — Przy którym nie jesteś w stanie nawet ustać na nogach? Bohaterstwo godne uznania, ale idiotyzm na tym samym poziomie.
     — Choć ze wszech miar bym chciał, to nie mogę się z tobą nie zgodzić, inkwizytorze — dodał stojący obok nas arcyprorok. Wzrok miał wbity w leżącą u jego stóp kulę, po którą ostatecznie się schylił i ujął między swoje długie, chude palce. Obejrzał ją ze wszystkich stron, a potem spojrzał na Iserith. — Powiedz Iserith, że wezmę tę kulę i spróbuję wywiedzieć się czegoś na jej temat. Spróbuję wywiedzieć się, do czego miała prowadzić. Co do Caeritha… Z całą pewnością już go na Dhaliusie nie ma. Powiedz Iserith, że nawet gdyby miała siły, to nie miałaby pojęcia, gdzie go szukać. Teraz pościg nie ma już sensu. Niech tu zostanie i odpocznie.
     Przekazałem jej słowa arcyproroka, przy okazji napomykając, że  absolutnie się z nim zgadzam. Iserith poniechała kłótni, dostrzegając najwyraźniej naszą rację. Zbladła, wręcz zrobiła się sina na twarzy, zacisnęła zęby tak mocno, że dziwiłem się, jakim cudem ich sobie nie połamała, oczy zeszkliły jej się jeszcze bardziej. Opadła z powrotem na posłanie.
     — Poproś go… —  odezwała się wreszcie cichym, martwym głosem. — Żeby mi wybaczył.
     Umilkłem na moment. To było okropne, pośredniczyć między nimi w sprawach tak prywatnych. Ale to uczucie mnie cieszyło; dławiło nienawiść do siebie po tym, jak głupi się okazaliśmy i jak daliśmy się mrocznemu eldarowi oszukać. A wiedziałem, że nie tylko mnie nie jest lekko. Dla Iserith to była sprawa życia i śmierci. Widziałem jak zacięcie walczyła. Widziałem, jak cierpiała. A teraz dowiedziała się, że wszystko na marne. I jeszcze ta bezsilność, niemożność pomówienia z kimś, kiedy — widziałem to — tak bardzo jej było tego trzeba. Teraz zacząłem nieco pojmować jej słowa o samotności.
     A więc poprosiłem, w jej imieniu, o wybaczenie. W oczach arcyproroka błysnął żal.
     — Powiedz jej… —  zawahał się, jakby wiedział, że powie coś, czego może potem żałować. Jakby nie był pewien czy chce i czy powinien to mówić. Czułem się okropnie. Mieli sobie wiele do powiedzenia. Widziałem, czułem, jacy są dla siebie ważni. A ja musiałem stać między nimi, intruz pośród ich prywatności, a jednocześnie jedyny sposób na to, by w ogóle mogli cokolwiek sobie przekazać. Gwałtowny uścisk żalu ścisnął mi serce, kiedy nagle pojąłem, co nią kieruje. Dlaczego tak do mnie lgnie. Dlaczego tak lgnie do ludzi. Rzeczywiście bezmiar takiej samotności mógł popychać do czynów, które każdy normalny człowiek uznałby za pozbawione sensu lub wręcz za zdradę własnej rasy. — Powiedz jej, że nie ma rzeczy, której bym jej nie wybaczył.
     Iserith uniosła głowę i popatrzyła na arcyproroka pytająco, z wyraźnym zdziwieniem, jakby nie pojmowała zupełnie, co nim kierowało, by takie coś powiedzieć. Ten z kolei, choć nie wierzyłem własnym oczom, wyglądał na zażenowanego. A ja zapragnąłem zniknąć. Poczułem się okropnie. Po pierwsze nikt nie powinien byś świadkiem tak prywatnych spraw. Po drugie natomiast, te słowa tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że coś między nimi było. Przynajmniej ze strony arcyproroka. Nie mogłem pojąć co innego mogłoby nim kierować. Dlatego po raz kolejny poczułem się okropnie, że dla osiągnięcia własnych celów, nawet w imię Imperatora, miałem zamiar zabrać coś, czego on, jak sądzę, szczerze pragnął, choć z uwagi na przekleństwo nigdy nie będzie mu to dane. Ale, choć czułem się okropnie, nie zamierzałem odpuścić. Dla Imperatora.
     — Arjanie? — zapytała mnie cicho. Spoglądała na mnie z pewnym poczuciem winy w oczach. Nic jednak nie powiedziała. — Powiedz arcyprorokowi o tym, co ten potwór nam powiedział.
     — Wszystko?
     — Wszystko.
     A więc powiedziałem — powiedziałem co mówił o Wieszczce, włączając w to również opowieść o tym, jak okrutną i obrzydliwą śmierć jej zgotował. Powiedziałem, co rzekł na temat jego i Iserith — tak  o ich pokrewieństwie, jak i o tym, że jej do czegoś potrzebuje, oraz o tym, co zamierza z nią zrobić później. Choć Arcyprorok zachowywał kamienny wyraz twarzy, to z każdym moim słowem wyraźnie bladł. W ogóle na mnie nie patrzył. Patrzył tylko na nią. Nie musiał nic mówić, by potwierdzić to, co z pewnością oboje podejrzewaliśmy. Dobrze o wszystkim wiedział.
     Ale dla Iserith jego reakcja nie była wystarczająca.
     — Zapytaj, czy to prawda.
     A więc zapytałem.
     Arcyprorok wpatrywał się w eldarkę twarzą bez wyrazu. Ani jeden mięsień na jego twarzy nie drgnął. Czuło się jednak w powietrzu rosnące napięcie. Wreszcie, kiedy Arjan stracił już wiarę w to, że arcyprorok odpowie, Iserith powiedziała twardo:
     — Zapytaj jeszcze raz. Chcę wiedzieć!
     Kiedy otworzyłem usta, arcyprorok przerwał mi, podnosząc do góry swoją bladą, smukłą rękę.
     — Słyszałem za pierwszym razem — powiedział. I tym razem odniosłem wrażenie, że mówi wprost do Iserith. Musiał być bardzo wzburzony, skoro postąpił tak lekkomyślnie, że tylko od dobrej woli obserwatora zależy, czy popełnił zakazany czyn. — To wszystko prawda — powiedział potem cicho, ale wyraźnie, głosem tak wypranym z emocji, że aż mną to wstrząsnęło. Nic nie było po nim widać, ale instynktownie czułem, że targa nim poczucie winy. — Wszystko.
     Iserith milczała, a i ja nie uznałem za stosowne się odzywać, nawet po to, by przekazać odpowiedź. Stąpali po bardzo cienkiej granicy, ale to w końcu co najmniej kilkusetletni elearzy. Musieli mieć tyle oleju w głowie by mieć tego świadomość. Nie chciałem się wtrącać. Powinni to załatwić między sobą. A już na pewno bez mojego udziału.
     Bałem się tego, jak zareaguje Iserith. Znałem ją już na tyle by wiedzieć, że nie jest lekkomyślna, nie ulega emocjom i nerwom, ale też nie wiedziałem, co się stanie, kiedy ktoś naprawdę wytrąci ją z równowagi. A widać było, ze jej nerwy są nadwyrężone. Najpierw spotkanie z mrocznym eldarem, potem utrata kuli, a teraz jeszcze arcyprorok, Imperator wie jak długo zatajający przed nią taką prawdę. Z pewnością miał w tym swój cel — na tyle, na ile znałem się na eldarach i ich zachowaniu wiedziałem, że podobne czyny są normą, jeżeli może to mieć wpływ na pożądaną lub mniej pożądaną przyszłość. Milczałem.
     — Chcę zostać sama — powiedziała wreszcie Iserith. Wpatrywała się tępo w ścianę naprzeciw siebie. Nam już w ogóle nie poświęcała uwagi.
     Nie wiem jak długo po prostu bezmyślnie się na nią gapiłem, kiedy nagle, jak przez mgłę dotarł do moich uszu głos arcyproroka.
     — Inkwizytorze, chodźmy — powiedział mi. Uniosłem na niego wzrok; eldar wbijał we mnie swoje świdrujące spojrzenie przeraźliwie jasnych oczu. Nie uszło mojej uwadze, że nie nazwał mnie „mon-keigh”. — Chodźmy — powtórzył, widząc pewnie, że nadal jestem w szoku. Spojrzałem na Iserith, ale ona ani drgnęła. Patrzyła tylko tępo w ścianę, z twarzą  zupełnie pozbawioną wyrazu. — Inkwizytorze — powiedział eldar z naciskiem. Wiedziałem, że to będzie ostatnie ostrzeżenie. Wyszedłem więc za nim, posłusznie czekając, aż rzuci osttanie spojrzenie na Iserith, a potem zamknie za sobą drzwi.
     — Chodźmy — powiedział arcyprorok. — Przejdziemy się. Porozmawiamy. Jeśli sobie życzysz, zasiądziemy razem do wieczerzy.
     — Z mon-keigh? — zapytałem, nie mogąc się powstrzymać. Eldar spojrzał na mnie ostro.
     — Nie kpij, mon-keigh — odparł, z naciskiem wymawiając nazwę mojego ludu w swoim własnym, śpiewnym, melodyjnym języku. Jego spojrzenie kłuło mnie niczym jeszcze niedawny czas temu ostrze eldarskiego miecza. Ja sam byłem wysoki jak na człowieka — mierzyłem sobie około sześć i pół stopy wzrostu. Iserith była ode mnie mniejsza, choć nie tak wiele — z pewnością liczyła sobie w okolicach sześciu stóp wzrostu, bez problemu jednak można ją było uznać za wysoką ludzką kobietę. Założyłem więc, że eldarzy są w rzeczywistości nieznacznie tylko wyżsi od ludzi. Myliłem się. Arcyprorok był ode mnie wyższy co najmniej o dwa cale i samo to i jego ostry, nieprzyjazny wzrok już sprawiały, że czułem się przy nim maleńki jak dziecko. A kiedy wyszliśmy z iglicy na unoszącą się w powietrzu drogę, kiedy mijaliśmy innych eldarów pojąłem, że oboje, tak arcyprorok, jak Iserith, są całkiem niewysocy jak na przedstawicieli swojej rasy. Niemal każdy z nich był ode mnie wyższy prawie o głowę. — Mamy, jak mniemam, wspólny cel. Poza tym, Iserith postanowiła za ciebie ręczyć. Jedynie to sprawia, że nie jesteś tu niemile widziany. Do tej pory nie uczyniłeś niczego, co podważyłoby moje zaufanie, jakim obdarzyłem cię przez jej wstawiennictwo. To, że zająłeś się nią z dobrej woli sprawia, że skłonny jestem sądzić, że może Iserith nie całkiem jeszcze postradała rozum. Więc uprzejmie cię upraszam, nie czyń niczego, co zmieni moje być może niezbyt dobre, ale zważywszy na twoje pochodzenie i tak już zbytecznie pochlebne zdanie na twój temat. Zapraszam cię, byś zasiadł ze mną przy stole, więc dobre wychowanie i przyzwoitość nakazują okazać wdzięczność, Inkwizytorze.
     — Pojmuję — mruknąłem. Pojąłem jednak tyle, że to, że Iserith jest nienormalna, nie implikuje w najmniejszym nawet stopniu nastawienia jej rasy. Była po prostu wariatką pośród nich. Źle, że podświadomie założyłem, że pozostali okażą się podobnie ugodowi. — Dziękuję. Chętnie skorzystam, jednak nie, jeśli moje towarzystwo miałoby być dla ciebie męczące, arcyproroku. Nie znalazłem się tutaj z własnej woli. Iserith przeniosła nas tutaj poprzez Osnowę. Nie chcę sprawiać swoją obecnością więcej kłopotów, niż to konieczne.
     Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu arcyprorok uśmiechnął się blado na moje słowa; jego spojrzenie złagodniało i przy odrobinie dobrej woli można by rzec, że stało się niemal przyjazne.
     — Widzę, że i ty zdajesz się być odszczepieńcem pośród swoich, przynajmniej w kwestii stosunku do Aeldari — rzekł wreszcie. I jego ton nieco się zmienił i rzeczywiście stał się jakby bardziej przystępny. Ruszył szybkim krokiem upiorytową drogą, a ja musiałem nieźle przebierać nogami, by za nim nadążyć. — Iserith ma do takich jak ty szczęście. Jesteś już trzecim, którego nam tutaj sprowadza. Na twoje szczęście, żaden z nich nigdy nie zawiódł naszego zaufania. Jesteś tu mile widziany. Wybacz mi brak ogłady — mówił. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, że mówi wysokim gotykiem, pozbawionym choćby śladu śpiewnego eldarskiego akcentu. Słuchając tylko jego głosu bez problemu można by wziąć go za przykładnego obywatela Imperium. Ta myśl sprawiła, że po plecach przebiegł mi dreszcz. — Wieść, że pojawiła się tu ranna w towarzystwie inkwizytora Ordo Xenos z oczywistych powodów wzbudziła we mnie niepokój. Kiedy zobaczyłem ją w tym stanie pojąłem, że stało się coś… niespodziewanego. Nie wiem, inkwizytorze, jak długo się znacie, jednak zdążyłeś już chyba zauważyć, że poranić w walce Solitera do tego stopnia jest niebywale trudnym zadaniem. Niemalże niemożliwym. Zrozum więc me wzburzenie i wybacz mi brak manier. Nazywam się Isdeal, jestem arcyprorokiem świat ostatku Il-Khaite.
     Skłonił lekko głowę, na co ja odpowiedziałem podobnym gestem.
     — Nazywam się Arjan Leuven — odrzekłem mu. — Jestem, jak już wiesz, inkwizytorem Ordo Xenos. I, jak sądzę, przyjacielem Iserith. Z całego serca dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś, panie. Jestem człowiekiem, zatem wiem, jak wiele cię to kosztuje i ile znaczy. Wiedz, że i mnie ta współpraca nie przychodzi łatwo, ale też nie wydaje się błędem. Być może powinienem zweryfikować swoje poglądy w pewnych kwestiach.
     Arcyprorok pokiwał z aprobatą głową.
     — Ładnie powiedziane — mruknął. — Ale też nie przypuszczałem, by Iserith sprowadziła nam na głowy kogoś zwyczajnego.
     — To… sam nie wiem, czy szalone, czy godne podziwu, w jaki sposób łamiecie zasady, by ze sobą mówić.
     — To nie jest łamanie zasad — powiedział mi arcyprorok mentorskim tonem. — Nie wolno jej wyrzec do mnie słowa. Nie wolno jej mnie dotknąć. Podobnie ma się sprawa ze mną. Ale mówienie do ciebie, inkwizytorze, nie jest mówieniem do niej. Nie łamiemy niczyich zasad.
     — Czyżby? — zapytałem. — Dla mnie to jednak nieuczciwe szukanie drogi na skróty. Nie zrozum mnie źle, panie, nie próbuję być złośliwy. Usiłuję tylko powiedzieć, że takie występki nie są łamaniem zasad jedynie przy odrobinie dobrej woli obserwatora. Czy nie posunę się zbyt daleko, jeżeli zapytam, kim ona dla ciebie jest, że tak bardzo ryzykujesz dla zamienienia z nią kilku słów? Jak sądzę nie łamie się zasad dla byle kogo. Gdyby tak było, nie opowiadałaby mi o swojej nieskończonej samotności. Zapewne jesteś w dużej mniejszości.
     Arcyprorok zmilczał, a blady uśmiech spłynął z jego twarzy, ustępując miejsca wyrazowi śmiertelnej powagi. Przez chwilę zląkłem się, że się zagalopowałem. Kiedy eldar przemówił, głos miał spokojny.
     — Nie posuniesz się zbyt daleko pytając o to — odrzekł. — Jednak nie odpowiem na twoje pytanie.
     I nie powiedział na ten temat nic więcej, jakby według niego to zupełnie wyczerpywało temat i jakby nie budziło we mnie miliona kolejnych pytań. Zawszeni eldarzy.
     Isdeal uśmiechnął się, widząc moją irytację.
     — Cierpliwości, inkwizytorze — dodał, a na jego twarz wrócił blady, choć nieco nieszczery uśmiech. — Pójdźmy. Posilimy się i pomówimy o Dhaliuse, pomówimy o Caerithu oraz pomówimy o tym, o co będę zmuszony cię prosić. 


Netka Sidereum Graphics