Kiedy
dotarliśmy na tyle blisko, by widzieć już zarys ruin świątyni, Iserith nagle,
bez ostrzeżenia stanęła i ruchem ręki powstrzymała mnie przed postawieniem
kolejnego kroku. Popatrzyłem na nią pytająco, jednak ona nawet na mnie nie
spojrzała. Wpatrywała się w świątynię, nie widziałem jednak wyrazu jej twarzy.
Mogłem za to wyczuć bijące od niej napięcie, graniczące niemal ze strachem.
—
Co się stało? — zapytałem ją, rozglądając się dookoła. Nic nie widziałem;
byliśmy zupełnie sami.
—
On tam jest — powiedziała cicho, bardziej chyba do siebie, niźli do mnie. Jej
napięte mięśnie nieco się rozluźniły; opuściła rękę, a ja zbliżyłem się do niej
o krok. Wahałem się chwilę, a potem położyłem jej dłoń na ramieniu. Odwróciła
głowę w moją stronę i spojrzała na tę dłoń, a potem na mnie, nieco zdziwiona,
jednak nic nie powiedziała. Nie na ten temat.
—
Kto taki?
—
Caerith — powiedziała cicho, jakby spodziewała się, że cokolwiek mi to wyjaśni.
Pojęła chyba, że nic z tego nie rozumiem, bo rzekła: — To mój… stary znajomy.
Powiedziała
to takim tonem, że nie miałem wątpliwości co do tego, jak wielką i gorącą
nienawiścią do niego pała. Zapytałem jednak o inną nurtującą mnie rzecz.
—
Jak możesz wyczuć kogokolwiek z takiej odległości?
Zdążyłem
już pojąć, że jest potężnym psionikiem, chociaż skali jej talentu mogłem się
jedynie domyślać. Ja sam za grosz nie miałem psionicznych zdolności, a mimo to
jej obecność wywoływała we mnie dziwne, nieprzyjemne odczucia; były delikatne i
nie przeszkadzały mi w funkcjonowaniu, ale czułem się przy niej tak, jakby nad
moją głową ciążyło wiele nieprzyjemnych obowiązków. Elsy jednak trzymała się od
Iserith tak daleko, jak tylko było to możliwe — jako psioniczka klasy gamma —
wyczuwała drugą naturę eldarki lepiej niż ja. Później dopiero, już po tej
dziwnej, kołującej mnie informacji dowiedziałem się, że Soliterzy w pewnym
stopniu są jak ludzcy nietknięci — podobnie jak oni rodzą się bez dusz, a
psioniczne ataki nie mają przeciw nim żadnego sensu, bowiem tak czy inaczej nie
działają. Z drugiej jednak strony brak odbicia w Osnowie w najmniejszym nawet
stopniu nie przeszkadza im w posiadaniu potężnych psionicznych zdolności. Nie
mogłem pojąć, jak było to możliwe, ale szybko poniechałem tych prób, ponieważ
zwyczajnie nie miałem dostatecznie dużych kompetencji do tego rodzaju rozważań
ani odnośnie Eldarów, ani psioników.
—
To proste — powiedziała. Z wahaniem popatrzyła przed siebie i zwolna, ociągając
się, podążyła przed siebie. — Im potężniejszy psionik, tym łatwiej wyczuje
Nietkniętego. Im potężniejszy Nietknięty, tym prędzej wyczuje go psionik. —
Zwolniła niego kroku, jednak szła przed siebie. — Nie będę ci tak pomocna, jak
byś sobie tego życzył, i jakbym ja sobie tego życzyła. Wybacz.
Rozczarowałem
się, bowiem to oznaczało, że idziemy we dwójkę prosto do gniazda kultystów i…
Zatrzymałem
się nagle i wbiłem w Iserith zaskoczony, pytający wzrok, gdy nagle uświadomiłem
sobie jedną dziwną rzecz, jaką powiedziała. Przystanęła w miejscu i spojrzała
na mnie przez ramię.
—
„Caerith” — zacząłem ostrożnie — to eldarskie imię. Nie ludzkie.
—
Tak — powiedziała spokojnie.
—
„Tak”? — zapytałem z niedowierzaniem. — „Tak”?! Tylko tyle masz do powiedzenia?
Jak to jest, według ciebie, możliwe?! Gen Pariasa jest wyłącznie ludzki, a
nieco się znam na was, waszej budowie i genetyce i pomimo wielu podobieństw nie
jest możliwe, aby…
—
Masz rację — powiedziała po prostu. — Gen Pariasa jest ludzki. Eldar nie może
się z takim urodzić.
Nic
z tego nie pojmowałem. Ciężko się z nią rozmawiało; mówiła dokładnie tyle, o
ile zapytałem. Nic więcej i nic mniej. Była bardzo dokładna i skrupulatnie
wydzielała mi informacje. Niesamowicie mnie to irytowało, szczególnie teraz,
kiedy czekała na nas horda kultystów z przeklętym nietkniętym.
—
Nic nie rozumiem — powiedziałem więc, licząc, że to skłoni ją do udzielenia mi
choć odrobiny wyjaśnień.
—
On jest człowiekiem — powiedziała. — Częściowo. I to wystarczy.
Uznała
to za dostateczne wyjaśnienie, bo odwróciła się i ruszyła przed siebie. Ale to
nie było wystarczające wyjaśnienie. Było co najmniej niewystarczające, a to i
tak było po prostu dramatyczne niedoszacowanie. To stwarzało tylko kolejne,
kolejne pytania, na które ta przeklęta kobieta i tak nie zechce udzielić mi
odpowiedzi.
Pobiegłem
za nią i złapałem ją za ramię, zmuszając, by na mnie spojrzała. Choć w nerwach
brutalnie nią potrząsnąłem, nie opędziła się ode mnie ani mnie nie zaatakowała.
Znosiła to ze stoickim spokojem, niczym wyrozumiały rodzić wybryki niepokornego
dziecka.
Mogła
nie okazywać swojego poczucia wyższości nad nami. Mogła uparcie twierdzić, że
szanuje ludzi i widzi dla nich nadzieję. Ale w chwilach takich jak ta, jej protekcjonalne
traktowanie i stoicki spokój dobitnie pokazywały, że uważa się za kogoś
lepszego. A może dramatyzowałem? Może tak bardzo nie chciałem zaakceptować
istnienia przyjaźnie nastawionego do ludzi eldara, że doszukiwałem się teraz
niechęci tam, gdzie naprawdę jej nie było?
Jedyne,
czego byłem pewien, to że to nie był dobry moment na takie rozważania.
Od
mdłego zapachu palonego cukru aż kręciło mi się w głowie.
—
Mów jaśniej! — warknąłem na nią, na chwilę zapominając o tym, jak niespełna
dzień temu spaliła dwie demonetki na popiół. Sam nie wiedziałem czy traktowanie
jej w ten sposób jest z mojej strony
przejawem głupoty czy może podświadomie pogodziłem się już z jej domniemanym
przyjaznym nastawieniem wobec ludzi.
—
Nosi w sobie krew trzech ras — powiedziała wreszcie, po długiej chwili
milczenia. — W tym ludzką.
—
I eldarską? — zapytałem, a ona skinęła głową. Zrobiło mi się nie dobrze na samą
myśl o tym, że musiał być zrodzony z tak obrzydliwego związku.
—
To nie tak — powiedziała Iserith, a ja wprost zapragnąłem rzucić się jej do
gardła i rozerwać jej tętnicę za to, że po raz kolejny weszła mi do głowy.
Wiedziałem jednak, że robi to powierzchownie, by wyczuć moje wątpliwości,
niezadane pytanie. Nigdy nie poczułem jej głęboko w swoim umyśle. Mogłem się
wściekać, ale czułem i wiedziałem, że starała się nie przekraczać granic.
Dlaczego zmilczałem. — Podobno mroczni eldarzy bardzo chcieli stworzyć hybrydę
człowieka i eldara. Wielu rzeczy nie wiem, Arjanie. Nie wiem, dlaczego zależało
im na eldarach, na jednym z nas, a nie drukhari,
jednym spośród nich. Być może szło o konkretną osobę. Prawdopodobnie tak
właśnie było, ponieważ pojmali w tym celu wieszczkę z Il-Khaite. Wiem, że
podczas ich eksperymentów wieszczka zmarła, a nieliczni, nieudani potomkowie
jej i ludzi zostali… cóż, nie byli potrzebni. Ludzkie geny się przyjmowały, ale
były zbyt słabe na ich potrzeby.
Natomiast z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn przyjęły się nie
na drodze eksperymentów, a… naturalnej, jakkolwiek groteskowo takie słowo w tym
akurat kontekście by nie brzmiało.
Milczałem,
czekając na dalsze wyjaśnienia, choć z obrzydzenia robiło mi się niedobrze.
—
Caeritha spłodził pół-człowiek pół-eldar z Commoragh. Gen Pariasa został
wyekstrahowany z ludzkiego nietkniętego i wszczepiony do materiału genetycznego
płodu. W ten sposób Caerith, choć więcej ma w sobie elearskiej krwi, jest
Nietkniętym. Potężnym Nietkniętym.
Mówiła
to wszystko tak spokojnym i pozbawionym emocji tonem, że miałem ochotę niemal
nią potrząsnąć. Nie kochałem może eldarów, ale miałem w sobie jeszcze nieco
zwyczajnie ludzkich odruchów, a prócz tego wiedziałem przecież, jak mroczni eldarzy
obchodzą się z jeńcami. Żal mi było tej nieszczęsnej wieszczki, o której
śmierci Iserith mówiła z taką obojętnością.
—
Skąd to wiesz? — zapytałem ją, choć miałem, oczywiście, świadomość, że wyczuła
moje rozgoryczenie jej spokojem, podobnie jak wyczuła targające mną sprzeczne
uczucia.
—
O wieszczce powiedział mi Arcyprorok z Il-Khaite — powiedziała spokojnie. — O
jego powstaniu powiedział mi on sam.
—
Myślałem, że eldarom nie wolno mówić z Soliterami — zauważyłem ostrożnie.
—
Bo nie wolno. — Kiwnęła głową. — Caerith i tak jest stracony, on może więc
mówić ze mną bez lęku. Arcyprorok zaś to osobliwa postać, która bardzo zręcznie
nagina zasady wedle swego uznania i potrzeb. Nigdy nie odezwał się do mnie
bezpośrednio, podobnie jak ja nigdy do niego bezpośrednio nie mówiłam. Od czasu
do czasu pojawiają się na Il-Khaite ludzie i Arcyprorok zręcznie wykorzystuje
ich, by przekazali mi to i owo… Oraz by przekazali mu moją odpowiedź. Nie widzę
przyszłości, ale Arcyprorok tak. I on przewidział nasze spotkanie. Myślę, że
rychło staniesz przed jego obliczem. Nie spodziewaj się jednak ciepłego
powitania. Będzie z tobą mówił tak długo, jak dzięki tobie będzie mówił ze mną.
Skinąłem
na to głową. Nie wybierałem się na Il-Khaite, nie wybierałem się ani teraz ani
nigdy w okolice Oka Terroru, ani też nie widziałem powodu, dla którego miałbym
chcieć mówić z Arcyprorokiem, ale nie widziałem sensu w ciągnięciu tej
dyskusji. Nadal próbowałem pogodzić się z faktem czyhającego na nas potężnego
przeciwnika. Nie przewidziałem tam obecności nietkniętego. Niosło to ze sobą
pewne pocieszenie — z całą pewnością odpędzał swoją obecnością demony. Nie
sądziłem jednak bym mógł stanąć do walki z eldarem, nawet noszącym w sobie
ludzkie geny, które z całą pewnością wpłynęły też na obniżenie jego sprawności.
Iserith z pewnością mogłaby się z nim mierzyć, jednak nie byłem pewien, czy
obecność tak potężnego Nietkniętego nie zwali jej z nóg. Dotyk kogoś takiego
był dla psionika straszliwie bolesny, czasami nawet śmiertelny. Czy jego
bliskość również na nią mogła tak dramatycznie wpłynąć? Obawiałem się, że tak.
Źle
zrobiliśmy, że udaliśmy się tu sami. Tylko szkopuł tkwił w tym, że nie mieliśmy
kogo poprosić o pomoc. Mogła iść z nami najwyżej Elsy. Psioniczka klasy gamma,
która nie zdziałałaby nic przeciwko potężnemu Nietkniętemu.
Podążyłem
za Iserith, a w mym sercu obudził się lęk. Oby Imperator miał nas w opiece,
pomimo tego, co chciałem uczynić i pomimo tego, kim ona była. Była mi
potrzebna, bym mógł mu służyć. Musiał to wiedzieć. Tylko w Nim pokładałem
jeszcze nadzieję.
—
Nie wiedziałem, że… — zacząłem,
poruszając kolejną nurtującą mnie kwestię. — Że człowiek może spłodzić dziecko
z eldarem.
Spojrzała
na mnie z ukosa i — a może tylko mi się zdawało? — prychnęła rozbawiona. Zaraz jednak ten krótki i cichy wybuch
śmiechu zamarł jej na ustach. Sam nie wiedziałem, czy to z powodu oburzenia
takim pomysłem, czy też faktem, że moje pytanie miało swoje źródło w losie nieszczęsnej
eldarskiej wieszczki.
—
To nie takie proste, jak ci się wydaje. Ale możliwe.
—
Tak po prostu, naturalnie, bez eksperymentów?
—
Tak. Ale to nie jest takie proste, jak ci się zdaje, mon-keigh.
Zirytowała
mnie tym swoim „mon-keigh”, aż nie mogłem się powstrzymać od złośliwości.
—
No tak, ty i twój przyjaciel z kryształu z całą pewnością jesteście w tej
kwestii specjalistami.
Zrozumiałem,
że powiedziałem o kilka słów za dużo, kiedy popatrzyła na mnie, a mnie zrobiło
się zimno; nie wiedziałem, czy to tylko moje wymysły, czy też tak manifestował
się jej gniew. Zrobiło mi się głupio — nie z jej powodu, a po prostu dlatego,
że takie zaczepki były poniżej pewnego poziomu, poniżej którego nie chciałem
schodzić. Kiedy jednak eldarka przemówiła, głos miała najzupełniej spokojny.
—
Nieszczególnie — rzekła. — Ale to nie twoja sprawa.
Było
mi tak niewyobrażalnie wstyd, ze nic na to nie odpowiedziałem.
—
Co z nim zrobimy? — zapytałem zamiast tego, mając na myśli ową abominację,
Caeritha, o którym wspomniała Iserith. Zauważyłem, że ich imiona brzmiały
przeraźliwie podobnie.
—
Nie wiem — powiedziała. — Zależy, kogo ma ze sobą. Ale nie sądzę, by było
łatwo. Nauczył się już, jak ze mną postępować. — Milczała przez długą chwilę, a
potem dodała: — Bądź blisko mnie. Kiedy
cię zawołam, złap mnie za rękę, obejmij, zrób cokolwiek. Ale musisz mnie
dotknąć, i to tak, by nikt inny nie zdążył.
—
Po co?
—
Jeśli nie damy im rady, uciekniemy Pajęczym Traktem.
—
No tak — bąknąłem. A potem zapytałem: —
Gdzie ty się właściwie tego nauczyłaś?
—
Naprawdę nie wiesz? — zapytała. Kiedy pojęła, że nie wiem, odpowiedziała: — My, Arlekini, możemy poruszać się po Trakcie
bez Portali Aspektu. Cegorath pokazał nam tajemne ścieżki. Możemy nimi
podróżować, kiedy zechcemy.
Dlaczego
każda, każda wypowiedź tej przeklętej istoty wywoływała we mnie lawinę
wątpliwości i pytań, na które tak bardzo chciałbym poznać odpowiedzi, ale
zadawać pytania, kolejne pytania, to było jak z ucinaniem łba hydrze — jedno
pytanie rodziło setki kolejnych. I teraz wprost nie wiedziałem od czego zacząć
wszystko to, co kotłowało się w mojej głowie po tej krótkiej wypowiedzi.
—
W Osnowę… — zacząłem— Cegorach wam
pokazał? Co to, na litość Imperatora, ma znaczyć? Bóg wam pokazał? To chcesz
powiedzieć? — zaśmiałem się nerwowo. — Tak?
—
Tak — odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem. — Ale nie mogę nic więcej na
ten temat powiedzieć. Chodźmy. Trzymaj się mnie i uważaj na siebie, mon-keigh.
*
—
To on — powiedziała cicho Iserith, leżąc na ziemi bardzo blisko mnie. Jej
duszący zapach już mnie tak nie dławił; przywykłem do niego i napawałem się
jego słodyczą. Nieznacznym ruchem ręki wskazała postać, która przechadzała się
na dziedzińcu, dwa piętra pod nami. Ujrzałem go i nie miałem najmniejszych
wątpliwości co do tego, czy Iserith miała rację odnośnie jego pochodzenia.
Miała całkowitą rację i było to natychmiast widać.
Był,
jak na eldara, niewysoki i krępy, mocno i zaskakująco proporcjonalnie
zbudowany, rzeczywiście bardziej jak człowiek niż eldar. Nosił ciemne włosy
częściowo związane, ale potargane i wchodzące w oczy. Te zaś miały kształt
migdałów, bardzo właściwy eldarom. Podbródek miał wąski, twarz pociągłą, a
kości policzkowe wysokie i mocno zarysowane, i choć były to typowo eldarskie
cechy, znać w nich było ludzką toporność. Kroki stawiał sprężyste, energiczne i
lekkie, szybkie i zaskakująco zgrabne, choć odznaczały się też pewną prymitywną
siłą i topornością, właściwą raczej ludziom.
Nie
czułem przy nim nic, zupełnie nic, ale też nigdy nie miałem w sobie ani krzty
psionicznych zdolności. Za to o ile w drodze tutaj od Iserith biło jedynie
obrzydzenie, to teraz nie musiałem widzieć jej twarzy, żeby widzieć, jak
ogromny wpływ ma na nią jego obecność. Ten dziwaczny, groteskowy mieszaniec
swoją obecnością sprawiał jej ból. Jej ruchy nie były już ani tak płynne i
pełne gracji, ani tak szybkie, jak zazwyczaj. Oczywiście jak na eldarskie standardy.
Widziałem w nich pewną sztywność, widziałem skurcze, które ją chwytały, a
którym starała się nie poddawać. Pojąłem, że jeśli dojdzie do bezpośredniej
konfrontacji, to ona padnie na ziemię rażona bólem nim ta istota zdąży choćby
jej dotknąć. Nie mogłem zrozumieć pomysłu stworzenia czegoś takiego, jednak
niewątpliwie musiałem jego twórcom oddać, że choć sam fakt jego istnienia
zdawał mi się obrzydliwy, okazał się nad wyraz skuteczny. Nie mógłbym nawet
marzyć o podobnej skuteczności w starciu z kimś takim jak Iserith — i nie mam
na myśli tylko jej rasy, ale i psionicznych możliwości. .
—
Czy ty na pewno dasz radę? — zapytałem ją, kiedy nagle zerwała sobie z twarzy
maskę i odwróciła się szybkim, gwałtownym ruchem na bok. Dopiero po chwili
zorientowałem się, że zwymiotowała. Nie wiem czym, bo jak żyję tak nie
widziałem jej jedzącej cokolwiek. Przez długą chwilę poddawała się spazmom, a
kiedy wyrzuciła już z siebie dostateczne ilości żółci i kwasów żołądkowych, o
ile oczywiście eldarzy w ogóle czymkolwiek takim dysponowali, otarła usta
wierzchem dłoni i popatrzyła na mnie z zaskakującą na kogoś w takim stanie siłą
i zacięciem.
—
T-tak — powiedziała, przekręcając się z powrotem na brzuch. Oddychała ciężko i
szybko, aż się zaniepokoiłem, że coś jej się stanie — ale nie, zaraz
przypomniało mi się, że eldarzy mają dwukrotnie przyspieszone bicie serca, a co
za tym idzie, i oddech. Nie było więc z nią chyba tak źle jak mi się zdawało. —
Ale im będziemy bliżej, tym mniej będę miała sił. A już przede wszystkim nie
mogę dać mu się dotknąć. Myślę… Myślę, że będę zbyt słaba by biec. Dlatego ty
pobiegniesz po mapę, kiedy Caerith będzie zajęty mną — powiedziała.
Dość
nieszczególnie przypadł mi do gustu ten pomysł. Właściwie to wcale. Ja nie
mogłem się w żadnym razie mierzyć z eldarem, kimkolwiek by nie był. Ona była
jedyną, która mogła przeciw niemu stanąć. A jego obecność zwalała ją z nóg na
odległość kilkunastu metrów. Co się stanie, gdy podejdzie bliżej?
—
Czy mapa — zapytałem ją więc — to to tam, na dole?
Miałem
na myśli małą, metalową kulkę leżącą na cokole pośrodku dziedzińca. Była
zaskakująco nieosłonięta; jakby każdy mógł podejść i po prostu zwyczajnie ją
sobie wziąć. Nie dziwiło mnie to jednak po tym, z jakim trudem się tu
dostaliśmy. Bariery energetyczne pozostawione tutaj przez dawnych mieszkańców
były niewyobrażalnie wprost potężne. Nie było to zresztą zwyczajne,
energetyczne urządzenie podobne tym, którymi posługują się ludzie. Były czułe
na psioników — dla mnie, choć nie miałem ani krzty psionicznych zdolności,
również stanowiła nieprzekraczalną barierę. Nie bardzo pojmowałem jak wielką
siłą musiała dysponować Iserith, by dezaktywować te bariery; nie śmiałem jednak
wątpić w to, że żaden ludzki psionik nie byłby do tego zdolny. Nietknięty natomiast musiał przez nie przejść
zupełnie tak, jakby ich nie było.
Mieliśmy
cholerne kłopoty, nie ulegało wątpliwości.
—
Chodź — powiedziała mi, podnosząc się. Uczyniła to z wyraźnym trudem, aż się
zachwiała. — Pójdziemy po nią. Nie ma na co czekać. Co będzie, to będzie. I tak
przed nim nie uciekniemy. Na pewno dobrze wie, że tu jestem.
Wstałem
i podążyłem za nią wąskimi, korytarzami. Iserith szła przed siebie, nie
rozglądając się na boki, nie próbując nawet wypatrzeć ewentualnego zagrożenia.
Nie podobało mi się to. Czyżby była już tak otępiała przez bliskość Nietkniętego,
że zapomniałaby nawet o najzwyklejszej ostrożności? Podświadomie oczekiwałem
chyba, że jak zwykle prześwidruje mój
umysł swoim i odpowie na niezadane pytanie. Szybko jednak zreflektowałem się,
przypomniawszy sobie, że nie może tego uczynić. Zapytałem więc ją wprost.
—
Nikogo tu nie ma — powiedziała spokojnie eldarka. — Nie lękaj się. Nikt poza
nim nie przeszedłby przez osłonę. Pośród ludzi, nieważne czy z Imperium, czy
też kultystów Chaosu nie ma tak potężnych psioników, aby mogli przebyć barierę.
Nawet demony nie przeszły. A żaden eldar nigdy by mu nie pomógł. Jesteśmy tutaj
tylko we troje.
Niby
pocieszająca wiadomość, a jednak jakoś wcale nie było mi lżej. Jeżeli tamto…
coś powali Iserith samym tylko tym, że się do niej zbliży, to nic nie stało na
przeszkodzie, by poradził sobie i ze mną. Pozostawało nam choć spróbować dorwać
mapę na tyle szybko, by nie zdążył do nas dotrzeć. Popatrzyłem z ukosa na
Iserith i wcale nie byłem taki znowu pewien, na ile to możliwe.
—
Po co im ktoś taki? — zapytałem, choć wiedziałem, że Iserith nie zna
odpowiedzi. Albo przynajmniej tak twierdziła.
—
To nie był wymysł ich wszystkich — powiedziała. — A jedynie tych, którzy
poddali się Tej, Która Pragnie. — Zmilczała, a potem, po chwili zastanowienia
rzekła: — Myślę, że właśnie po to go
stworzyli. Myślę, że zmusili tamtą Wieszczkę do przepowiedzenia przyszłości, a
ona rzekła im, że zjawi się ktoś, kto będzie w stanie złamać bariery i zabrać
mapę.
—
Poczekaj — przerwałem jej. — Dlaczego on jej nie zabrał?
—
Lękam się, że musi to zrobić psionik — powiedziała po chwili wahania. — Że
strzeże jej podobny mechanizm, jak wejścia. Z tym, że tutaj pewnie przygotowali
się i na tego rodzaju… Niedogodności. — Zwolniła kroku i odetchnęła głęboko. A
potem znów przyspieszyła. — Nie wiem. Nie umiem ci powiedzieć. To wydaje mi się
jedynym rozsądnym wytłumaczeniem. Gdyby mógł, już dawno by ją zabrał i by go tu
nie było. Nie, myślę, że ja będę musiała to zrobić.
Poniechałem
wytknięcia jej, że nie dalej jak chwilę temu zaprezentowała mi plan, w którym
to ja mam to zrobić. Widać było, że obecność tego potężnego Nietkniętego
mieszała jej w głowie.
—
Oni czegoś ode mnie chcą — powiedziała wreszcie poważnym, umęczonym głosem. —
Od niemal tysiąca lat go na mnie szczują i… boję się, że to może być pułapka.
Ale nie wiem… Nie wiem. Tak ciężko mi się myśli...
Och,
tak, widziałem to. Widziałem to bardzo wyraźnie. Im niżej schodziliśmy, tym
nogi bardziej jej się plątały; raz musiała oprzeć się o ścianę, bo kolana same
się pod nią ugięły. Szybko jednak dochodziła do siebie i szła na przód. A ja
już wtedy byłem pewien, że jesteśmy w dramatycznej wprost sytuacji. Nie będzie
musiał nawet podnieść broni; wystarczy, że się do niej zbliży, a ona nie będzie
w stanie się bronić.
Dotarło
do mnie też to, że jeżeli mamy wyjść z tego cało, to wszystko było na mojej
głowie. Musiałem się z tą istotą zmierzyć. Jego anty-psioniczna moc nie
wywoływała we mnie żadnych odczuć — raz jeden zachwycony byłem wprost faktem,
że nie dane mi było posiąść najmniejszych nawet psionicznych zdolności.
Wojownikiem też byłem wcale niezgorszym. Na niekorzyść tej istoty działało z
pewnością jej mieszane pochodzenie, które — niestety — prawdopodobnie zostało
wyrównane szmatem czasu, przez który żył i mógł zdobywać doświadczenie.
Spróbowałem w pamięci przywołać bronie, jakimi posługiwali się mroczni elearzy,
ale to chyba mijało się z celem, takie było ich multum. Ja dysponowałem
solidnym, lekkim ostrzem energetycznym i pistoletem laserowym o całkiem niezłej
sile. Pytanie tylko czy mogłem się wykazać dostatecznie dobrym refleksem, by w
niego trafić.
Tak,
w mojej głowie zaczął się układać plan. Niech zajmie się Iserith. Ona i tak nie
będzie w stanie zrobić nic, co mogłoby go powstrzymać. Gorzej, jeżeli było cos
w jej przypuszczeniach i niezbędna okaże się jej psioniczna moc. Pocieszał mnie
jedynie fakt, że wtedy i ów pół-eldar będzie miał duży problem.
Kiedy
przed nami pojawiły się niskie, łukowato sklepione wyjścia na niższy balkon,
Iserith upadła.
Dopadłem
do niej, rozejrzawszy się wcześniej, czy nie ma go gdzieś w pobliżu.
—
Musimy iść — wysapała, kiedy pomagałem
jej wstać. Chwyt jej silnych, chudych palców na moim przedramieniu był drżący,
ale stanowczy. — W lewo.
—
Nie jesteśmy jeszcze na dole.
—
Wiem — wydusiła z siebie, gnąc się w pół. — Ale on tu idzie… Musimy iść…
—
Skąd wiesz? — zapytałem, ale nie odpowiedziała mi, albo zamyślona, albo zbyt
umęczona. — Skąd wiesz, Iserith?
—
Czuję go… — powiedziała, przybierając
zaciętą minę. Nie założyła maski chyba z lęku, że znów zwymiotuje. Patrząc na
jej zielonkawą twarz mogłem przypuszczać jedynie, że to więcej niż
prawdopodobne. — A on mnie.
—
Słucham? — wybuchnąłem. Wyszliśmy na balkon piętro nad dziedzińcem. Chociaż
chroniona polem siłowym, i tak nadgryziona już zębem czasu balustrada w
niektórych miejscach zupełnie przestała już istnieć. — Co ty mówisz? On wie, że
tu jesteśmy? Wie GDZIE jesteśmy? — Byłem wściekły. Powinna była mi powiedzieć.
Cały czas jej przeklęci pobratymcy wytykają tylko ludziom, jak bardzo ślepi na
wszystko są. Dlaczego więc mi nie powiedziała?! Powinienem o tym wiedzieć,
skoro ona nie jest zdolna do walki!
—
Od początku… Od początku…
—
Wiedziałem, gdzie jesteście — rozległ się ze moimi plecami dźwięczny i
melodyjny, choć ochrypły i nieprzyjemny głos. Ciarki przeszły mi po plecach na
myśl o tym, że wystawiłem się plecami do kogoś z Commorragh.
Odwróciłem
się przez ramię, wiedząc, że jeżeli eldar zechce zadać mi cios, to i tak nie
zdołam się obronić. Ciągle podtrzymywałem Iserith, pod którą ugięły się kolana.
Szybko się pozbierała, ale ledwie stała.
Nie
zanosiło się na to, by chciał nas zaatakować. Patrzył na nas — a właściwie
bardziej na nią niźli na mnie — ze spokojnym zainteresowaniem, ale też pewnym
niepokojącym błyskiem w stalowoszarych oczach. Nigdy nie widziałem takich oczu —
były tak jasne, że zdawały się nieprawdziwe, a jednocześnie miały w sobie pewną
straszliwą głębię, jakby widziały już wszystko, co mogło zostać ujrzane. Twarz
miał pociągłą i szlachetną, z pewnością urodziwą, jak zresztą to było w
przypadku wszystkich eldarów, było w niej jednak o wiele mniej ich zwyczajnej
delikatności i subtelności, a więcej ostrych, silnych, grubo ciosanych linii.
Włosy miał ciemne, tak czarne, że zdawały się wprost granatowe; część miał
spiętą z tyłu głowy wyposażoną w kolce, tak umiłowane przez jego rasę, spinką.
Odziany był w ciemny pancerz, również wyposażony w mniejsze i większe kolce.
Najbardziej przerażała mnie jednak jego skóra — tak jasna, że niemal
przejrzysta, przez którą mogłem dostrzec wyraźny zarys naczyń krwionośnych.
Szybko odwróciłem wzrok od jego twarzy, a skierowałem go na jego broń. Miał
przy sobie jedynie najzwyczajniejszy w świecie, zakończony trzema metalowymi
hakami giętki, elastyczny i rozciągliwy bicz. Żadnego miecza, ale mały pistolet
laserowy u pasa. Nie dałem się jednak zwieść — miałem świadomość tego, że
mroczni eldarzy nawet bez broni stanowią niesłychanie wielkie zagrożenie.
Jedyna moja nadzieja w tym, że uda mi się go przechytrzyć.
W
tym właśnie momencie wpadł mi do głowy pomysł, że przecież ostatnio, za namową
mojego znajomego Kapłana Maszyny, do mojego inkwizytorskiego pierścienia
wbudowano niewielki laser. Siła rażenia, co prawda, nie była powalająca, ale
gdybym zdołał dobrze wycelować… Oczywiście, że mroczny eldar mógłby uniknąć
strzału. Ale to nie był w pełni eldar, musiałem o tym pamiętać, a i widocznie
wiele uwagi poświęcał Iserith. Gdyby odwróciła jego uwagę na dostatecznie długą
chwilę… Tak, to mogłoby się udać, gdyby tylko Bóg-Imperator zechciał spojrzeć
na nas łaskawym okiem. A tego nie byłem wcale taki pewien, zwarzywszy na
towarzystwo, w jakim ostatnio się obracałem.
Jego
wzrok padł wreszcie na mnie — ostry, zimny, oceniający — a potem wrócił do
Iserith, która nagle zgięła się w pół i zwymiotowała nam pod nogi. Na twarz
eldara wkradł się w tym czasie blady, pogardliwy i triumfalny uśmiech.
—
Trzeba cię będzie zahartować, Iserith — powiedział, wbijając w nią zimne
spojrzenie. — Mam wobec ciebie plany, ale w chwili obecnej nie sądzę, abyś
mogła je przeżyć. A to wielka szkoda — dodał i spojrzał na nią w taki sposób,
że po kręgosłupie przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Nie powiedział nic, co
wyraźnie by to sugerowało, ale pewna ohydna lepkość w jego spojrzeniu nie
pozwalała mi wątpić w naturę tych planów. Coś we mnie aż gotowało się na tę
myśl; nie żebym zrobił się szczególnie współczujący dla eldarów, ale eldarka
czy nie, na coś podobnego nikt nie zasługuje.
—
Czego chcesz? — zapytałem go, widząc, że Iserith nie jest w stanie tego zrobić.
Uwiesiła się mnie i właściwie tylko mi przeszkadzała i choć jako eldarka koniec
końców zasługiwała na śmierć, to na pewno nie taką. Nie mogłem jej zostawić.
Eldar
spojrzał na mnie w połowie rozbawiony, a w połowie tak, jakby patrzył na
godnego jedynie rozdeptania robaka.
—
Iserith, Iserith, co za towarzystwo ty sobie sprowadzasz… — przemówił, patrząc jednak prosto na mnie. —
Kolejny mon-keigh, na którego zrobiłaś się łasa? — Zacmokał pogardliwie, a ja,
gdyby nie strach, który zaczął ściskać mi serce, pewnie zaczerwieniłbym się na
tę okropną sugestię. — Tym razem cały i zdrowy, a więc przynajmniej się nada.
Wiesz, że nie jesteś pierwszy, mon-keigh? — zapytał eldar, zaśmiawszy się pod
nosem. — Biedna Iserith ze swoimi perwersjami lepiej pasowałaby do nas… prawda,
Iserith? Popatrz na mnie i powiedz, że kłamię?
Ale
ona nie była w stanie na niego spojrzeć. Kurczowo zaciskała na mnie palce, a
jej ciałem wstrząsały kolejne torsje. Dopiero kiedy zwymiotowała już chyba
wszystko, co miała w żołądku, z największym wysiłkiem, trzęsąc się na całym
ciele podniosła głowę i popatrzyła na eldara z siłą i zacięciem, jakiego po
nikim w jej podobnym stanie bym się nie spodziewał.
—
Zdaje ci się, że wszystko wiesz? — wysapała, ale on cierpliwie czekał, aż
skończy. — Zdaje ci się, że wszystko jest takie proste, jakim ty to widzisz?
—
Zdaje mi się — odpowiedział jej, zbliżając się o kilka kroków. Ciało Iserith
najpierw stężało, a potem, kiedy eldar się zatrzymał, upadła na jedno kolano.
Niemal słyszałem zgrzyt jej zębów. Musiałem szybko coś wymyślić. — Że lepiej byś
się pośród nas odnalazła, nic więcej. Dlaczego po prostu nie zabierzesz swojego
mon-keigh i nie udasz się ze mną do Commorragh? Tam nikt cię nie odtrąci,
Iserith. Wielu jest tam takich jak ja, mieszańców i wyrzutków. Nikt z nas cię
nie wyklnie ani za to kim jesteś, ani za to, czego pragniesz. W Commorragh tak
naprawdę nic nie jest zakazane.
—
Prędzej przegryzę sobie żyły niż się na to zgodzę — powiedziała. Ale słyszałem
w jej głosie pewne wahanie. Caerith z całą pewnością również je usłyszał.
—
Zatem pozostaniemy wrogami — powiedział z niejakim żalem, choć z cała pewnością
zupełnie nieszczerym. — Choć źle mi z tą myślą, wiesz? — zapytał teatralnym,
przesłodzonym i pełnym kpiny tonem. — Ja bym bardzo, bardzo szczerze chciał,
żeby nasza znajomość wreszcie zmieniła się na lepsze. Nie widzę celu w
przymuszaniu cię do pewnych rzeczy. Mamy ze sobą wiele wspólnego, Iserith, niż
byś sobie tego życzyła. Przecież wiesz.
Popatrzyłem
na Iserith, wiedząc oczywiście, że z całą pewnością niczego mi teraz nie
wyjaśni, ale na jej zbolałej twarzy widziałem zdziwienie niemal równie wielkie
jak to, które ja odczuwałem.
—
Nie mam pojęcia… — wycharczała, ale
przerwał jej gwałtowny, bolesny skurcz. — Nie mam pojęcia… o czym mówisz.
Eldar
popatrzył na nią tak, jakby nie do końca wierzył w jej słowa. A potem, kiedy
wreszcie dotarło do niego, że Iserith była śmiertelnie poważna, wybuchnął
głośnym, gromkim śmiechem, który sprawił, że dreszcz przeszedł wzdłuż mojego
kręgosłupa.
—
Ty naprawdę nie wiesz? — zapytał cicho, ale jego głos wyraźnie brzmiał w moich
uszach. Patrzył na Iserith uważnie, z wyrachowaniem, niczym drapieżnik
czekający tylko, by rzucić się do gardła swojej ofierze. W jego straszliwych,
stalowych i zimnych niczym wiatry Fenrisa oczach błyszczała kpina. — Nie
powiedział ci?
Iserith
nic nie powiedziała, za to jęknęła cierpiętniczo, kiedy Caerith postąpił o krok
w naszą stronę. Czułem, jak jej palce boleśnie zaciskają się na moim ramieniu.
—
Arcyprorok Isdael — powiedział, pojmując zapewne niezadane pytanie. — Nie powiedział
ci o moich narodzinach?
—
Niestety… opowiedział — wycedziła. Dyszała głośno, a jej serce biło w
szaleńczym tempie. Lękałem się, że jeżeli eldar uczyni jeszcze choć krok w
naszą stronę, to jej organizm tego nie wytrzyma.
—
Ale nie powiedział ci najważniejszego — powiedział cicho i spokojnie Caerith.
Patrzył na Iserith uważnie i przebiegle. — Nie powiedział ci, kim dla siebie
jesteśmy?
Iserith
wyraźnie nic nie pojmowała. Uniosła głowę i popatrzyła na niego pytająco na
tyle, na ile pozwalał jej ból i osłabienie. Gniewnie zmarszczyła brwi. Krew
ciekła jej z nosa i spływała po twarzy, by po podbródku powoli, gęstymi
kroplami kapać na ziemię u naszych stóp.
Rozumiałem,
że ona nie wytrzyma już długo. Musiałem szybko coś zdziałać.
Od
kuli, która wedle słów Iserith miała być mapą, dzieliło as co najmniej dwieście
metrów. Nie zdążyłbym tam dobiegnąć przed eldarem. W wypadku Iserith o żadnym
biegu nie mogło być mowy. Twierdziła jednak, że może przenieść się z dowolnego
miejsca, w dowolnym momencie. Przez Osnowę. Dlaczego więc nie moglibyśmy
uczynić tergo teraz? Popatrzyłem na nią i sam sobie odpowiedziałem: to będzie
cud, jeżeli po złapaniu mapy w ogóle będzie w stanie nas stąd zabrać.
Obrzuciłem
eldara uważnym spojrzeniem, jednak on nie poświęcał mi swojej uwagi. Jego
wyrachowany, lepki wzrok utkwiony był w Iserith. Może to i dobrze. Łudziłem
się, że dzięki temu łatwiej będzie mi go podejść.
Caerith
kucnął, tak, by jego twarz znalazła się na wysokości twarzy Iserith, ale nie
podszedł bliżej, zdając sobie najwyraźniej sprawę z tego, że jeśli postąpi
jeszcze choćby o krok, to eldarka nie zrozumie już zupełnie nic z tego, co
wyraźnie miał jej do powiedzenia. A widziałem w jego oczach, że tylko czeka na
to, by wyrzec jej tę tajemnicę prosto w oczy.
—
Tamta Widząca — zaczął więc spokojnie, wyraźnie lubując się każdym wypowiadanym
przez siebie słowem — Ta, którą wykorzystano do poczęcia mnie, została wybrana
nieprzypadkowo. — Spojrzał na Iserith, która ostatkiem sił zmuszała się do
tego, by unieść głowę i by na niego patrzeć. Ta trzęsła się na całym ciele,
jedną ręką podtrzymując się mnie, a drugą opierając na ziemi. Zaciskała zęby
tak mocno, że aż dziw mnie brał, że jeszcze ich nie połamała. — Chcesz wiedzieć
dlaczego, Iserith?
Nie
odpowiedziała. Obserwowała go na tyle uważnie, na ile pozwalał jej ból. Nie
wyraźnie nie miała dość sił, by cokolwiek odpowiedzieć.
—
Bo urodziła już jedno wyjątkowe dziecko — powiedział cicho. — Dziecko, któremu
pośród eldarów najbliżej do ludzkich nietkniętych. Dziecko ze wszech miar
wyjątkowe. — Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się upiornie, samymi
kącikami ust. — Urodziła córkę. Córkę, która, niestety, skazała ją na
potępienie. Ponieważ, wyobraź sobie, urodziła się bez duszy. Bez duszy, ale za
to z wielką, wielką mocą. Zaraz, jak jej dano na imię, nim upomniał się o nią
pewien Soliter? Ach tak… — powiedział
głosem o ton tylko głośniejszym od szeptu i uśmiechnął się szerzej i jeszcze
paskudniej. — Iserith. Tak.
Przez
chwilę aż zaniemówiłem z wrażenia. Nie wiedziałem, czy powinniśmy mu wierzyć,
ale czułem w kościach, że eldar mówi prawdę. Po co miałby kłamać? Iserith dość
go nienawidziła, to, co rzekł, z całą pewnością nie pogorszyło sprawy. Na pewno
też nie oczekiwał z jej strony litości — ani jej nie potrzebował, ani też z
całą pewnością nie to miał na celu. Być może pragnął jedynie sprawić jej ból i
to wydało mi się najrozsądniejszym założeniem.
Nie
było między nimi żadnego podobieństwa. Oczywiście mój osąd był nieobiektywny,
bo eldarzy, jako obca rasa, dla mnie osobiście wyglądali po prostu inaczej niż
ludzie, wszyscy byli do siebie podobni. Ale między nimi naprawdę, zaklinam się
na samego Imperatora, żadnego podobieństwa nie dostrzegałem.
—
I wiesz, Iserith — kontynuował, teraz dopiero cierpiąc prawdziwą przyjemność z
każdego wypowiadanego słowa. — jeżeli cię to ciekawi, to mogę ci powiedzieć, co
się z nią stało.
—
Nie ciekawi mnie to — wycharczała Iserith, wyraźnie znalazłszy w sobie siły, by
mu się postawić. Ja natomiast stałem jak kołek i czekałem. Nie mogłem jej
zostawić. Najbezpieczniejszy byłem przy niej, bo tylko poprzez ten jej skok w Osnowę
mogłem się stąd wydostać.
—
Ale twojego mon-keigh ciekawi — rzucił mi ukradkowe, kpiące spojrzenie,
natychmiast jednak zwrócił je z powrotem na Iserith. Poczerwieniałem na te
słowa; owszem, część mnie była tego ciekawa. Ta druga część, rozsądniejsza,
mówiła mi jednak, że wcale nie chcę tego słyszeć; z pewnością opowieść ta
będzie przesiąknięta okrucieństwem tak wielkim, że od samego słuchania żołądek
podejdzie mi do gardła. Żal mi było tej Wieszczki. Nawet eldar nie zasłużył na
taki los. — Niech to usłyszy przed śmiercią. Niech wie, co cię czeka, kiedy
jego już zabiję. To mon-keigh i inkwizytor. Czy wierzysz, Iserith, że pragnie
czegoś innego, niż twój ból i śmierć? Powiedz, inkwizytorze. Czy nie niesiesz
jedynie bolesnej śmierci nam, brudnym obcym?
—
Nie mierz wszystkich swoją miarą — powiedziałem, choć nie mam pojęcia, co
podkusiło mnie, by tak śmiało się odezwać. Kolana trzęsły się pode mną i z
trudem panowałem ze strachu nawet nad własnym pęcherzem. Wiedziałem, że śmierć
będzie dla mnie wybawieniem, jeżeli Iserith nie zdoła nas stąd w porę zabrać. —
Nikomu z całą pewnością nie życzę bólu. Śmierć to zupełnie osobna sprawa, ale
jej zresztą też nie życzę nikomu ślepo.
—
Czyżby? — zapytał eldar, unosząc ciemne brwi w geście zdziwienia. — Z mojego
punktu widzenia te dwie rzeczy są nierozerwalnie ze sobą związane. Niemniej
jednak jestem zdziwiony. Albo dobrze udajesz, albo naprawdę masz litość dla,
pozwolę sobie użyć waszych własnych określeń, „brudnej, eldarskiej kurwy”.
Niesłychane. Z całą pewnością więc będzie ci przykro usłyszeć, że twoją
przyjaciółkę czeka, ostatecznie, dokładnie to, co naszą jakże tragicznie zmarłą
matkę. — Obrzucił okrutnym, wyrachowanym spojrzeniem najpierw mnie, a potem
Iserith. — Najpierw długo przyzwyczajałem ją do mojej obecności. Sam widzisz,
inkwizytorze, jak moja bliskość działa na psioników — ruchem głowy wskazał
Iserith, która nagle, gwałtownie poddała się skurczom i ponownie zwymiotowała. —
Ale dowiodłem że da się to uczynić. Da się podnieść tolerancję na obecność
Nietkniętego. I to właśnie zamierzam z tobą uczynić, Iserith. Czy to nie
wspaniałe? Najpierw przyzwyczaję cię do
mojej obecności. Później do dotyku. A na koniec, Iserith… Na koniec będę
naprawdę blisko — powiedział cicho, niemal szepcząc. Patrzył jej prosto w oczy.
— To będzie moja nagroda. I postaram się ze wszech miar, byś to zniosła, a nie
umarła, nim zabawa dobiegnie końca, jak nasza przeklęta po tysiąckroć matka. Z
radością odesłałem jej duszę Mrocznemu Księciu, żal mi tylko, że tak szybko i w
takich okolicznościach. Nie takie miałem plany. Zupełnie nie takie.
Kiedy
przez mój owładnięty strachem umysł z trudem przebiła się obrzydliwość jego
słów, aż mnie zemdliło. Ale nie śmiałem wątpić — ani w jego słowa o ich
domniemanym pokrewieństwie, ani o śmierci Wieszczki, ani o tym, co zamierzał
zrobić z Iserith. Oczywiście miałem dość rozumu by pojmować, że prawdziwym jego
celem jest coś zupełnie innego — nikt przecież nie zadawałby sobie tyle trudu,
ile on sobie zadał, ścigając ją przez stulecia, jedynie w takim celu. Nie
przypuszczałem też, by szło jedynie o zdobycie mapy. To było za mało. Stanowczo
za mało. Iserith miała rację – za tym kryło się coś o wiele większego.
Ona
nijak nie reagowała na jego obrzydliwe obietnice. Ja też. Co miałem powiedzieć?
Oczywiście, gdybym tylko mógł, nigdy bym do tego nie dopuścił. Nie z sentymentu
do Iserith, ale ze zwyczajnej przyzwoitości. Ale potrafiłem mierzyć siły na
zamiary i wiedziałem, że nie jestem w stanie powstrzymać kogoś takiego.
—
Ale ty tego nie zobaczysz, mon-keigh — dodał Caerith cicho, przeciągając między
palcami swój bicz. Ruchem szybszym, niż moje oko zdążyło uchwycić, zamachnął
się, atakując mnie.
Nie
zdążyłem strzelić. Nie zdążyłem zrobić nic, nawet krzyknąć, i z całą pewnością
ten bicz wyprułby ze mnie przynajmniej część moich wnętrzności, gdyby nie to,
co się stało. Nim zdążyłem pojąć, co się dzieje, zrozumiałem, że spadam w dół,
na dolny dziedziniec. W pierwszym momencie pomyślałem, że bicz miał tylko mnie
zmylić, by Caerith mógł zepchnąć mnie na dół, bym połamał sobie wszystkie
kości, uderzając w twardy kamień, a potem leżeć i czekać w agonii, aż skończy z
Iserith i znajdzie czas, aby mnie dobić i posłać mą duszę wprost w objęcia
Slaanesha. Na ułamek sekundy przed uderzeniem w ziemię pojąłem dwie rzeczy; po
pierwsze wysokość nie była wcale tak znaczna, jak z początku mi się wydawała,
dlatego też z całą pewnością spychanie mnie z balkonu nie miało na celu zabicia
mnie. Po drugie natomiast, dotarło do mnie, ze to nie on mnie zepchnął. To była
Iserith.
Potem
upadłem i, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, choć moim ciałem przez długą chwilę
targał paraliżujący ból, niczego sobie nie połamałem. W pierwszej chwili
strach, który targał mną do tej pory zastąpiła wściekłość. Chciała mnie zabić.
Przeklęta eldarka chciała mnie zabić.
Jej
wrzask, głośny, rozdzierający i przypominający bardziej wycie zarzynanego
zwierzęcia niźli ludzki głos oprzytomnił mój skrzywiony nerwami osąd. Nie
chciała mnie zabić. Uratowała mnie, choć nie wiem jakim cudem znalazła w sobie
na to siły.
Zmusiłem się, by się podnieść, choć ciało
miałem obolałe, a w głowie aż mi huczało od uderzenia.
Bicz
wycelowany we mnie chybił, gdy eldarka zepchnęła mnie z krawędzi, natomiast
zawinął się na jej wyciągniętej ręce, haki przebiły holokostium i zagłębiły się
w jej skórze; krew ciekła jej po łokciu i kapała na ziemię. Z pewnością jednak
nie to sprawiało jej taki ból, że wrzeszczała w tak przerażający, mrożący krew
w żyłach sposób. Kiedy spadałem, Caerith tym właśnie biczem przyciągnął ją do
siebie. Następnie złapał ją za ramię i zmusił, by stanęła na nogach. I wtedy
właśnie zaczęła wrzeszczeć.
Jej
krzyk był tak przeraźliwy, że Caerith szybko ją puścił. Nie z litości,
oczywiście — z całą pewnością nie miał jej w sobie ani krzty. Puścił ją tylko
dlatego, że ten potworny, zwierzęcy wrzask mógł świadczyć tylko o tym, że
Iseirth oszaleje. Wiedziałem, że dotyk nietkniętego sprawia psionikowi ból,
czasami nawet może zabić. Sądząc po tym jej przeraźliwym wrzasku, do tego
drugiego brakowało bardzo niewiele.
Eldarka
upadła na ziemię i, choć wyraźnie widziałem, że oddycha, ani drgnęła, jakby ten
jeden ruch Caeritha zupełnie pozbawił ją sił. I wtedy dopiero oprzytomniałem;
powinienem jej pomóc, wszak ocaliła mi życie. Ale nie mogłem nic zrobić.
Jeszcze nie. Cały czas pamiętałem o tym jednym, jedynym strzałem, jaki mogłem
oddać z ukrytego w moim inkwizytorskim pierścieniu lasera. Ale nie, kiedy była
w takim stanie. Nic jej tym nie pomogę. Ani jej, ani sobie.
—
Twoje szczęście, że jesteś wyrzutkiem, Iserith — usłyszałem głos eldara. Stał
oddalony od niej o niecały metr; ciałem Iserith targały bolesne spazmy. — Nie
wiem, czy nawet twoi śmieszni pobratymcy z Il-Kaite wybaczyliby ci to, co
czynisz, gdybyś była członkiem ich społeczności. Na całe szczęście nie jesteś.
Na całe szczęście.
Muszę
dostać się do mapy. Może jednak zdołam ją zdobyć. Nie byłem pewien, ba,
szczerze w to wątpiłem, ale musiałem przynajmniej spróbować. Jeśli nie, wtedy
spróbuję obezwładnić tą potworną, międzygatunkową abominację i skłonić Iserith
do ucieczki.
Caerith
odwrócił głowę w moją stronę, jakby usłyszał moje myśli. Wbił we mnie
spojrzenie swoich straszliwych oczu, z których ziała lodowata pustka kosmosu.
—
Idź — powiedział tylko. — Zajmę się tobą później, mon-keigh.
To,
że tak łatwo dał mi odejść utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że nic nie
wyjdzie z moich prób zabrania mapy. I tak też się stało; podszedłem do cokołu
udając, że nie słyszę rozlegających się za moimi plecami raz po raz
przeraźliwych wrzasków Iserith. Mroczny eldar coś do niej mówił, odszedłem
jednak na tyle daleko, że nie mogłem rozróżnić słów. Założyłem więc, że próbuje
nakłonić ją do przyniesienia mu mapy.
Nie
znałem jej może najlepiej, ale zdawało mi się, że prędzej odbierze sobie życie
niż zgodzi się go wspomóc.
Kulę
chronił jakiś rodzaj niewidocznego dla moich oczu pola siłowego. Być może była
to wina budowy moich oczu — wszak świątynia ta była zbudowana przez eldarów,
którzy widzieli nieco inne widmo, niż ludzie. Być może jednak bariera była
niewidoczna i po prostu istniała, czekając aż dostatecznie potężny psionik
zdoła poprzez nią sięgnąć i wziąć mapę w swoje posiadanie. Kula była niewielka —
liczyła sobie być może nieco więcej, niż sześć centymetrów. Wyglądała na
miedzianą, choć oczywiście z pewnością nie z tego materiału została zrobiona.
Był zbyt plastyczny i nietrwały, by wykonywać z niego przedmiot o tak wielkiej
wartości. Grawerowana była prostymi liniami i okręgami, które krzyżowały się ze
sobą i przecinały w wielu miejscach. Wzór zdawał się być regularny i z całą
pewnością nieprzypadkowy, ale brak mi było kompetencji do zrozumienia go.
Nie
znalazłem niczego, co generowałoby to pole siłowe. Nie wierzyłem zresztą, że
znajdę. To nie mogło być takie proste. A więc Iserith. Ona musiała to uczynić.
I dlatego właśnie mroczny eldar tu na nią czekał. Chciał tę mapę dla siebie.
Ale po co? Przecież nie wspomagał chyba kultystów Chaosu... jeśli tak, jego
plugawe moce i już dawno temu i jego by przeżarły. Choć z drugiej strony nie
było tajemnicą, że mroczni eldarzy żyją w strachu przed Slaaneshem. Być może
rzeczywiście tak kultyści, jak mroczny eldarzy, działali w tej samej sprawie,
choć nie razem? Jeśli tak, to sprawa robiła się jeszcze poważniejsza niż do tej
pory. Jeżeli Slaanesh sam osobiście miesza się w tę sprawę, to stanowczo będzie
nam obojgu, i mnie, i Iserith, potrzeba pomocy.
Właśnie.
Pomocy. Tak.
Kolejny
jej wrzask stał się dla mnie bodźcem do działania. Podszedłem bliżej balkonu na
trzęsących się nogach; Iserith nie miała sił, było to dla mnie aż nazbyt
oczywistym faktem. Widziałem, jak leży na ziemi zwinięta w kłębek, a Caerith
obutym w kolczasty pancerz butem kopie ją w brzuch — nie mocno, o dziwo, ale
wystarczająco. Nie musiał jej bić. Wystarczył dotyk. Iserith zawyła, jakby
eldar co najmniej żywcem zdzierał z niej płaty skóry. Ale on wiedział, co
czynić, by jej nie zabić. Mroczni eldarzy byli w tej sztuce niezrównani.
Bicz
świsnął w powietrzu, a zbolały jęk Iserith wwiercił mi się w uszy. Boski
Imperatorze, przecież ona na to nie zasłużyła. Może była eldarką i
prawdopodobnie zasługiwała na śmierć jak reszta swojej zawszonej rasy, ale na
pewno nie na to, co czynił i chciał czynić z nią ten cały Caerith. Musiałem jej
pomóc. I przy okazji sobie. Bez niej ani nie zdobędę mapy, ani nie ucieknę.
Na moje szczęście był tak zajęty dręczeniem
jej, że nie zauważył, jak do niego mierzę. I, ku mojej niezmiernej radości,
przynajmniej na jedno oko w najbliższym czasie już raczej niczego nie zauważy.
Może byłem absolutnie pozbawiony
psionicznych mocy, w walce jednak zawsze osiągałem doskonałe wyniki. Wliczając
w to również strzelanie. Niełatwo było trafić cel w ruchu, szczególnie, że
dzieliła nas spora odległość; być może moją ręką kierowało szczęście, a nie
umiejętności, zważywszy na to, że wciąż byłem obolały po upadku. A jednak udało
mi się trafić bardzo, bardzo celnie. Laser zamontowany w moim inkwizytorskim
pierścieniu był słaby, ale przy trafieniu w oko z całą pewnością wystarczający.
Caerith zawył, wypuszczając z rąk bicz i
łapiąc się za zranione oko. Iserith nie trzeba było poganiać — odczołgała się
od niego na tyle, na ile pozwoliły jej siły. Uniosła głowę i popatrzyła na
mnie; jej trupio blada twarz umazana krwią nadawała jej wygląd upiora.
Eldar szybko się opanował, sycząc z bólu i
wylewając z siebie potok niezrozumiałych dla mnie, śpiewnych, eldarskich
przekleństw. Ale Iserith miała dość czasu.
Nie miałem nawet pojęcia, ze wytrącenie mu
z ręki bicza, którym oplótł rękę Iserith będzie miało tak wielkie znaczenie.
Miało; później dopiero zorientowałem się, że nie mogła wykonać skoku w Osnowę,
kiedy była z nim w jakimkolwiek kontakcie, bo zabrałaby go w ten sposób ze
sobą.
Mało nie narobiłem w spodnie ze strachu,
kiedy nagle, ku wielkiej, wielkiej rozpaczy Caeritha, zniknęła i dosłownie w
tej samej chwili pojawiła się u moich stóp; na czworaka, pełzająca po ziemi i
ledwie przytomna, ale żywa. Sam nie wiem, czego się spodziewałem; może błysku
światła, podobnego do tego przy aktywacji eldarskich portalach aspektu, a może
czegoś równie absurdalnego, sam nie wiedziałem. Ale nie stało się nic; po
prostu w jednej chwili była tam, na balkonie, a w drugiej o cal ode mnie, dobre
sto metrów dalej.
— Mapa — wycharczała tylko, z trudem
podnosząc głowę. Caerith opanował się i lekko i zgrabnie zeskoczył na ziemię,
po czym z gniewnym wyrazem twarzy ruszył w naszą stronę. Spojrzałem na Iserith
i podjąłem decyzję w ułamku sekundy; nie mogła iść. Im bliżej nas była ta
przeklęta abominacja, tym ciężej jej było choćby myśleć o poruszeniu się. Ale
ja byłem w całkiem niezłym stanie. Wziąłem ją na ręce; była zaskakująco lekka,
ale też ciężko mi się ją niosło, tak bezwładna się stała. Miałem wrażenie, że
wycieka mi przez palce.
Myślałem, że kiedy wezmę ją na ręce nie
strzeli do nas, bojąc się ją zabić. Myliłem się; na szczęcie uszkodzenie wzroku
musiało być na tyle duże, że nie widział zbyt dobrze; część strzałów nie
przeszła nawet blisko nas.
Dokładnie
w momencie, w którym zacisnęła palce na kuli, dopadł nas.
Szarpnął
mnie za kołnierz z taką siłą i tak niespodziewanie, że niemal rzucił mną do
tyłu. Iserith upadła na ziemię, ale w zaciśniętej pięści trzymała kulę i ze
wszech miar starała się ją przed eldarem chronić. Ten jednak teraz, kiedy
zdobyła już to, po co przyszedł, nie zamierzał najwyraźniej wkładać w walkę z
nią tyle ostrożności, co z początku.
—
Oddaj mi kulę — wycedził, łapiąc ją za włosy i odciągając jej głowę do tyłu.
Eldarka wrzasnęła, jakby łamał jej kości. A potem, z największym trudem, kiedy
tylko była w stanie przestać krzyczeć, splunęła Caerithowi w twarz. Ten warknął
ze złością i wymierzył się z zadaniem jej ciosu, ale pokrzyżowałem jego plany.
Dobyłem
mojego miecza energetycznego i ciąłem go z góry; oczywiście uniknął ciosu,
uchylając się przed nim, wszak nadal był eldarem i dysponował ruchami po
stokroć szybszymi od moich własnych. Ale był na wpół ślepy i to dawało mi
przewagę.
Nie
wiem, skąd wziął krótki miecz o szarpanym brzegu; musiałem z początku wziąć go
za element pancerza. Niemniej jednak dobył go i rzucił się w wir walki ze mną.
Szybko pojąłem, że jest tylko kwestią czasu, kiedy mnie pokona; nie mogłem się
równać w walce z eldarem, nawet okaleczonym. Niemniej jednak odciągnąłem go od
Iserith i kuli.
Ciął
mnie w szaleńczym tempie, aż musiałem ratować się unikiem; odskoczyłem do tyłu
i rozpaczliwie osłoniłem się mieczem przed ciosem z góry; cudem zdążyłem. On
natomiast nie zmarnował tego czasu; rzucił się na Iserith, która zdołała już
podnieść się na kolana. Chciałbym móc nazwać to walką, ale z całą pewnością
byłoby to spore rozminięcie się z prawdą. To była tylko jedna wielka szarpanina
i katorga dla niemal całkiem bezbronnej Iserith. Wrzeszczała głośno i tak
potwornie, że niemal byłem pewien, że to będzie koniec i postrada zmysły; ale
kuli zacięcie broniła.
Rzuciłem
się na eldara od tyłu, ale się uchylił, tak że niemal trafiłem w nią;
wyhamowałem w dosłownie ostatniej chwili. Momentalnie odwróciłem się, by znów
go zaatakować, ale nagle, niespodziewanie, poczułem, jak coś zaciska się wokół
mojej kostki; w następnej chwili Caerith zniknął mi z oczu.
W pierwszej chwili nie bardzo pojąłem gdzie
jestem i co właściwie się stało. Ciąłem mieczem energetycznym, jednak mój cios
trafił w powietrze. Dopiero po długiej chwili, kiedy uspokoiłem się i dotarło
do mnie, że Iserith gdzieś nas przeniosła, rozejrzałem się dookoła.
Byliśmy w niewielkim zagajniku. Nad nami
świeciło słońce; niebo było błękitne, niemal lazurowe, jednak wytężywszy wzrok
mogłem dostrzec na nim lśniące bladym światłem gwiazdy. Chmury nie dostrzegłem
ani jednej.
Drzewa były spore, większe, niż normalne.
Ich liście w kształcie serc były większe, ciemnozielone, przyprószone jakby
srebrnym nalotem. Błękitne kwiaty pachniały intensywnie i odurzająco, aż
zakręciło mi się w głowie.
Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy.
Popatrzyłem na Iserith i dopiero wtedy do
mojego otumanionego umysłu dotarł jej zbolały jęk. Kulę zaciskała w rękach tak,
że nawet nie mogłem jej zobaczyć. Leżała na trawie u moich stóp; oczy miała
zamknięte, szczęki zaciśnięte, a jej zmaltretowanym ciałem targały drgawki i
bolesne spazmy; nie wiedziałem, jak jej pomóc.
Kucnąłem przy niej i z pewnym wahaniem
dotknąłem jej twarzy; jej skóra była bardzo ciepła, choć nie było na niej znać
ani śladu zaczerwienienia. Niemniej jednak zlana była zimnym potem; drgawki
były mocno wyczuwalne. Nie byłem pewien, czy w ogóle jest świadoma. Na pewno
reagowała na bodźce, bowiem gdy tylko jej dotknąłem, ta drgnęła gwałtownie,
jakby szarpnął nią atak bólu. Natychmiast zabrałem rękę.
— Iserith? — zapytałem cicho. Jęknęła tylko
i nie bardzo wiedziałem, czy to znaczy, że słyszała, czy też zupełnie nie miała
pojęcia, że do niej mówię. — Iserith, jak ci pomóc?
Nic mi nie odpowiedziała, tylko jęknęła
głośniej. Wahałem się przez moment, jednak coś trzeba było uczynić. Złapałem ją
za ramiona i lekko nią potrząsnąłem.
— Iserith?
Nagle otworzyła szeroko oczy i zaczęła z
trudem łapać powietrze. A potem, nim zdążyłem choćby zabrać od niej ręce,
wrzasnęła. Szarpała się, odpychając mnie od siebie; wpadła w taką histerię, że mogła
sobie samej zrobić jeszcze większą krzywdę, dlatego złapałem ją za ramiona i
mocno przycisnąłem ją do ziemi.
— Iserith, to ja! — zawołałem. — To ja,
Arjan! Na litość Imperatora, przestań krzyczeć, to tylko ja!
Nie wyglądało na to, by cokolwiek do niej
dotarło. Westchnąłem i jeszcze raz nią potrząsnąłem.
— Iserith! — syknąłem ze złością. I wtedy
poczułem ukłucie ostrza przykładanego mi do karku. Serce niemal stanęło mi ze
strachu. Iserith była w takim stanie, że z całą pewnością nie uciekniemy. A ja byłem
w tamtym momencie wystawiony na pastwę napastnika.
— Żadnych gwałtownych ruchów, mon— keigh —
usłyszałem za plecami słowa, wypowiedziane męskim głosem, wysokim gotykiem ze
śpiewnym akcentem.
A więc eldarzy. Zabrała nas do swoich.
Wcale nie miałem jednak pewności, że nie postanowią mnie zabić, mimo iż
przybyłem tu z jedną z nich.
Szczególnie, że miałem świadomość tego, że Iserith, jako Soliter, jest
absolutnie wykluczona z ich społeczności. Inni lękali się takich jak ona; nie
wiedziałem, czy mnie, jako po pierwsze człowieka, a po drugie przeklętego przez
kontakt z nią, nie postanowią się po prostu pozbyć.
Zza moich pleców wyłoniła się kobieta —
wysoka i smukła, wiotka i bajecznie zgrabna, ulotna i eteryczna, o długich,
ognistorudych włosach związanych ciasno na czubku głowy w długi, sięgający
bioder ogon. Odziana była w zieloną szatę zdobioną fioletowymi haftami, spiętą
srebrnym pasem, w którym umieszczono blady kamień duszy. Była podobna do
Iserith, a jednocześnie wcale jej nie przypominała. Miała podobnie bladą i
symetryczną twarz o ostrych, szlachetnych rysach, przypominała mi jednak
gotującą się do ataku harpię bardziej niż kobietę. Oczy miała błękitnie,
jaśniejące, pełne głębi wiedzy i ciężaru setek lat życia.
Obrzuciła mnie zdziwionym i pogardliwym
spojrzeniem, a potem popatrzyła na jęczącą u moich stóp Iserith. Na jej twarz
wstąpił wyraz lęku.
— Czy mogę? — zapytałem, ręką wskazując na
Iserith. Eldarka po chwili zastanowienia skinęła głową. Kucnąłem wiec koło niej
i jeszcze raz złapałem ją za ramię. Jęknęła głośniej, a potem krzyknęła. —
Iserith, obudź się, do diabła, bo mnie zabiją! To ja, Arjan. Zabrałaś nas w
bezpieczne miejsce — spojrzałem z ukosa na pilnującą mnie eldarką, czując
ostrze ich miecza na swoim karku. — Mam nadzieję.
Iserith przestała krzyczeć. Leżała na
trawie długą, długą chwilę, potem jej oddech się uspokoił i wreszcie, powoli
otworzyła oczy. Najpierw zrobiła zdziwioną minę, jakby nie miała pojęcia, gdzie
się znalazła. Popatrzyła na mnie i jej wzrok złagodniał, uspokoił się. Choć
wstyd mi było przyznać się do tego samemu przed sobą, to złapało mnie to za
serce; mogła sobie mówić, co chciała, ale to spojrzenie starczyło mi na dowód,
że mi ufała. I choć złościła mnie ta myśl, to sprawiło mi to szczerą radość.
Oczywiście znałem swoje miejsce i wiedziałem, co do mnie należy; wiedziałem, że
będę musiał to zaufanie wykorzystać. Niemniej jednak ukłucie radości było
całkiem szczere.
— Arjan? — zapytała cicho. I to był chyba
pierwszy raz, kiedy zwróciła się do mnie po imieniu.
— To ja — powiedziałem jej, a ją wyraźnie
to uspokoiło, aż odetchnęła z ulgą. — Posłuchaj, mamy towarzystwo. — Głową
wskazałem na stojącą obok mnie rudą eldarkę i aż syknąłem; nadziałem się na przystawione
do mojego karku ostrze.
Iserith spróbowała się podnieść, ale nie
zdołała. Zamiast tego popatrzyła na kogoś, kto stał za moimi plecami, potem na
tę drugą, aż wreszcie znów na mnie i rzekła:
— Poproś ich, by opuścili broń. Powiedz, że
ręczę za ciebie osobiście. I powiedz, że proszę, by sprowadzili arcyproroka
Isdaela.
Zmarszczyłem brwi, nie bardzo pojmując, co
to miało na celu. Iserith dostrzegła moje niezrozumienie.
— Po prostu im to powiedz, proszę.
Usluchałem więc, choć nie potrafiłem
zrozumieć, co też nią kierowało. I dopiero, kiedy eldarka odpowiedziała mi na
to, pojąłem dlaczego.
— Opuść broń, Oisseanie — powiedziała.
Nacisk na mój kark zelżał. Z trudem powstrzymałem wyrywające się z mojego
gardła westchnienie ulgi. — Powiedz jej, że zaprowadzimy was do arcyproroka. I
że odpowie przed nim, jeśli ty, mon-keigh, choćby źle na kogoś spojrzysz.
Przekazałem ich słowa, bo Iserith wyraźnie
na to czekała. Oczywiście, wyleciało mi zupełnie z głowy — Soliterzy nie mogli
przemawiać do innych eldarów, podobnie jak elearzy nie mogli przemawiać do
nich. Nawet jeśli przypadkiem któryś zwrócił się bezpośrednio do niej, uważany
był za skazanego na potępienie. Skoro ja i tak, w ich oczach, byłem potępiony,
nic najwyraźniej nie stało na przeszkodzie, bym pośredniczył. Oszustwo, ale
całkiem błyskotliwe w swojej prostocie.
Iserith spróbowała wstać, ale poharatany
hakami i biczem nadgarstek się pod nią ugiął. Wyciągnąłem więc do niej rękę.
Ujęła ją zdrową dłonią i z wyraźnym trudem wstała. Zaraz jednak musiałem ją
łapać, bowiem ugięły się pod nią kolana i byłaby poleciała na ziemię. Objąłem ją w pasie, by
pomóc jej się oprzeć, zaraz jednak syknęła z bólu. Nie miałem pojęcia, co się
stało, dopóki nie poczułem obrzydliwej, lepkiej wilgoci na swojej ręce;
spojrzałem na jej plecy. Holokostium miała poszarpany, podobnie zresztą jak
skórę, której w paru miejscach po prostu już nie było. Musiała otrzymać co
najmniej dwa uderzenia biczem, co z trzema hakami daje minimum sześć głębokich,
krwawiących cieć. Z przerażeniem zauważyłam, że w paru miejscach metalowe haki wyrwały
ze sobą kawał mięsa. Sądząc po ilości krwi, jaką w tak krótkim czasie
przesiąknął mój rękaw, trzeba to będzie bardzo szybko opatrzyć.
Popatrzyłem na dwójkę towarzyszących nam
eldarów — mężczyzna był ubrany podobnie do kobiety, jedynie włosy miał
rozpuszczone i ciemne, a oczy ciemnoszare — i rzekłem:
— Trzeba ją opatrzyć. — Dla potwierdzenia
mych słów pokazałem im krew na swojej ręce. — Zanim zobaczymy arcyproroka.
Wiem, że wam nie wolno. Ja to zrobię. Powiedzcie tylko gdzie i czym.
— Musimy…
— Nic nie musimy — warknąłem na Iserith. —
Zaraz się wykrwawisz i tyle z tego będzie! Arcyprorok poczeka. Twoje rany nie.
Uśmiechnęła się na te słowa słabo i z
pewnym politowaniem, ale poniechała dyskusji. I dobrze.
Myślałem, naprawdę byłem szczerze
przekonany, że jesteśmy na jednym ze światów należących do eldarów; nic
bardziej mylnego. Szybko dotarło do mnie, że grubo się pomyliłem. Znajdowaliśmy
się na światostatku. Il-Khaite, mówił Caerith. Dlatego wysnułem śmiałe
założenie, że to właśnie tam nas przeniosła.
Cały ten las, to był jeden z reliktów z
dawnych elearskich planet — słyszałem o tym, że ci podobno mogli przenieść całe
fragmenty planet, elementy fauny i flory charakterystyczne dla swoich światów i
zachować je w swoim nowym domu — na światostatkach. Nie wierzyłem, ze to
możliwe, a teraz widziałem to na własne oczy. To doprawdy aż zapierało dech.
Poprowadzono nas szeroką uliczką zawieszoną
jakby w powietrzu. Oczy mało nie wyszły mi na wierzch, kiedy to ujrzałem;
zawieszone w powietrzu lub wsparte na cienkich kolumnach drogi; wysokie,
mieszkalne iglice, blask sztucznego słońca. Tysiące, dziesiątki tysięcy
eldarów. Widok był wprost niewyobrażalny. Wszystko w kolorze kości słoniowej,
zbudowane z upiorytu. Piękne i straszliwe zarazem; ogrom światostatku, jego
piękno i potęga jego twórców niemal powaliły mnie na kolana.
Poprowadzono nas do jednej z iglic, gdzie
wąskim, krętym korytarzem trafiliśmy do niewielkiego pomieszczenia, prócz
jednej pryczy było właściwie puste. Okrągły otwór w ścianie z upiorytu, z
dziwny, mętnym szkłem zamiast zwyczajnej szyby pozwalał spoglądać wprost na
tętniące życiem… miasto? Ciężko było mi znaleźć właściwe słowa.
Powiedzenie, że Iserith z trudem szła po
schodach byłoby dramatycznym niedopowiedzeniem. Już u wejścia do iglicy zaczęła
mi lecieć przez ręce; po schodach już właściwie ją niosłem, ignorując
zaskoczone i pełne sceptycyzmu i niedowierzania spojrzenia naszej dwójki
towarzyszy. Uśmiechnąłem się na to krzywo; oczywiście, że dziwiło ich to, że
niemal ją niosłem, zamiast zostawić ją, by się wykrwawiła. Niektórzy o nas,
ludziach, a w szczególności inkwizytorach Ordo Xenos mówili, że pałamy do
obcych ślepą nienawiścią, która nie pozwala nam dostrzec podobieństw między
nami. Z pewnością tacy inkwizytorzy, dokładnie w ten sposób myślący, istnieli;
ja jednak z całą pewnością do nich nie należałem. Nie pałałem może do obcych
miłością, ale z całą pewnością potrafiłem rozdzielić takich, którzy zasługiwali
na śmierć od tych, którzy nie wadzili nikomu żyjąc i zajmując się własnymi
sprawami. Pytanie tylko, czy rzeczywiście oni tak bardzo się od nas różnili?
Moim zdaniem niekoniecznie, przynajmniej w niektórych kwestiach. Jak choćby
teraz — mieli mnie za bezmyślną bestię, która powinna z czystej złośliwości i
nienawiści zostawić Iserith na pewną śmierć. Ale czy w takim myśleniu różnili
się szczególnie od tych nielicznych mieszkańców Imperium, którzy wiedzieli o
ich istnieniu? Nie. Z całą pewnością nie.
Nie czekając na pozwolenie, ułożyłem
Iserith na pryczy; położyłem ją na brzuchu, by mieć łatwy dostęp do ran. Rad
byłem, że przyjęła to wszystko z cichym westchnieniem ulgi; przynajmniej nie
zemdlała jeszcze z upływu krwi.
Oboje z naszych „towarzyszy” odeszło. W
niedługą chwilę później wrócił jeden z nich, mężczyzna. Wręczył mi pudełko
cieniutkich folii pływających w jakimś mętnym płynie o mdłym zapachu.
— Zaciśniesz ranę, a potem nakleisz jedną —
powiedział. — Wszystko samo się zewrze. Opatrunki są antyseptyczne, nie trzeba
nic więcej robić. Nim skończysz z ostatnim, pozostałe wyschną.
Kiwnąłem głową na znak, ze zrozumiałem.
— Dziękuję — powiedziałem jeszcze. Eldar
nic mi nie odpowiedział; odwrócił się i bez słowa wyszedł, zostawiając nas
samych. Byłem pewien, że drzwi zamknął za sobą tak, bym nie mógł wyjść. Ale nie
zamierzałem wychodzić. Bez Iserith i tak momentalnie by mnie zarżnęli.
— Iserith? — zapytałem. Mruknęła coś w
odpowiedzi. Westchnąłem głęboko. — Muszę to z ciebie ściągnąć, wiesz? —
zapytałem, zastanawiając się, czy zapięcie jej holokostiumu znajduje się z
przodu, czy z tyłu. Znalazłem je na
plecach. Ostrożnie, starając się nie zanieczyścić ran, choć ręce miałem brudne,
rozpiąłem je i ściągnąłem jej kostium z ramion, aż do łokci. Zaczerwieniłem się
na myśl o tym, ze leżała obnażona od pasa w górę. Oczywiście nie w głowie mi
były w tamtej chwili jej wdzięki, niewątpliwie jednak krępowała mnie sama
świadomość. Przystąpiłem do opatrywania ran.
Obejrzałem je uważnie; były głębokie i
mocno krwawiły, ale zdaje się, że były przynajmniej względnie czyste, mimo
kilku liści, które się do jej pleców przykleiły po tym, jak wylądowaliśmy na
trawie. Ciężko było zacisnąć jedną ranę nie naruszając drugiej. Dwie pręgi
krzyżowały się ze sobą i one stanowiły największy kłopot. Niemniej jednak
zabrałem się do pracy.
Kiedy ścisnąłem ze sobą brzegi pierwszej z
ran, Iserith zawyła. Ja natomiast, by nie trwało to dłużej niż było to
absolutnie konieczne, przytrzymałem, mimo sprawianego jej bólu, drugą ręką
sięgnąłem do pojemnika po folię; ta niemal natychmiast przylgnęła do
powierzchni jej ciała. Folia była miękka, elastyczna i gładko przylegała do
skóry, pozostając dla mnie niemal niewyczuwalną. Ranę rzeczywiście trzymała
wystarczająco mocno.
Kolejne trzy pręgi obyły się bez kłopotów.
Iserith co prawda raz po raz syczała z bólu, jednak wyraźnie przywykła już do
tego i nie zamierzała narzekać. Został problem jedynie z tymi przecinającymi
się. Nieco brakowało mi palców, by odpowiednio je zacisnąć. W pierwszej chwili
pomyślałem, by zaczekać na naszych „strażników” zaraz jednak przypomniałem
sobie, że to nic nie pomoże, że żaden z nich nie zgodzi się jej dotknąć.
— Skończyłeś? — zapytała mnie eldarka. Głos
miała nieco słaby, ale wyraźny. Ewidentnie było z nią lepiej. Odwróciła głowę i
spojrzała na mnie przez ramię.
— Nie — odpowiedziałem. — Masz jeszcze
jedną paskudną ranę, muszę pomyśleć, jak się za nią zabrać.
— Śmiało — mruknęła. — Środki znieczulające
już działają. Raczej tego nie poczuję.
Tak więc postąpiłem zgodnie z jej prośbą.
Zaklejałem tę nieszczęsne cięcia kawałek po kawałku, by potem zakleić całość
kolejną warstwą skóropodobnej folii. A potem ściągnąłem z niej jeszcze rękawy.
Jedną rękę miała pociętą do gołej kości. Przyjrzała się jej z obojętnym wyrazem
twarzy. Nie mogłem tego pojąć; mnie robiło się słabo na ten widok.
— Na to chyba nie wystarczą te śmieszne
folie — mruknąłem.
— Wystarczą — powiedziała spokojnie. —
Tylko dokładnie oklej.
Nie zamierzałem się z nią kłócić.
Przystąpiłem do obejrzenia tej paskudnej rany, a potem do opatrywania jej.
— Czy… czy to prawda? — zapytałem. Iserith
popatrzyła na mnie pytająco. — To co powiedział? O waszym pokrewieństwie. Jak
sądzisz?
Milczała przez chwilę. Pomyślałem, że może
przekroczyłem granicę. Że może nie powinienem był o to pytać. Ale ona po chwili
wzruszyła ramionami i rzekła:
— To nie ma znaczenia — powiedziała
cicho. — Żal mi tamtej wieszczki, ale
nawet jeśli mnie urodziła, to nie była mi matką. Tym bardziej więc nie widzę w
nim brata. Zawsze byłam tylko ja. Sama.
Zmilczałem. Nie do końca mieściło mi się to
w głowie; zdaje się, z to na mnie słowa tego eldara zrobił większe wrażenie niż
na niej. Nie chciało mi się wierzyć, że naprawdę jej to nie obchodzi. Że nie
wstrząsnęło ją okrucieństwo, z jakim podszedł do tej kwestii. Chyba to pojęła,
bo w jej oczach pojawił się pewien zawód. Jakby zawiodła ją moja niezdolność do
pojmowania świata w taki sposób, w jaki ona go pojmowała. Zirytowało mnie to.
Oczywiście, że myślałem i wiele rzeczy widziałem inaczej niż ona. Nie byłem
taki jak ona.
— Wiem, że być może ciężko ci to pojąć —
powiedziała, a jej głos, wbrew temu, czego się spodziewałem, zabrzmiał
łagodnie. — To nie jest proste, myśleć jasnymi dla ciebie kategoriami, kiedy
żyje się tak długo. Byłam sama przez wiele setek lat. Czy potrafisz pojąć
bezmiar takiej samotności? Po takim czasie zapominasz o jakichkolwiek więzach.
Po takim czasie one przestają cokolwiek znaczyć. Nigdy nie miałam bliskich. To,
że wydała mnie na świat nie znaczy, ze cokolwiek do niej czuję. Zresztą z
pewnością przeklinała mnie od dnia w którym pojęła, czym jestem.
Była w jej słowach pewna gorycz, która
zupełnie przeczyła treści tego, co powiedziała. Uznałem jednak, że to ani czas,
ani miejsce na taką rozmowę. Być może miała rację. Ale była ranna, ja też nie
byłem w najlepszym stanie, a już w żadnym razie nie zamierzałem mieszać się w
dyskusje światopoglądowe, kiedy lada moment mogłem zostać zabity przez obcych.
Wyraziłem na głos swoje wątpliwości. Iserith uśmiechnęła się blado. Widziałem,
że leki przeciwbólowe w tych śmiesznych foliach musiały być silne; wzrok miała
nieco zamglony i sprawiała wrażenie nieco oderwanej od rzeczywistości.
— Nikt cię tu nie skrzywdzi — powiedziała
cicho, spoglądając na mnie spod półprzymkniętych powiek. — Boją się mnie. Boją
się, że jeśli skrzywdzą kogoś, kogo krzywdzić zabroniłam, ja skrzywdzę ich. Nie
musisz się bać.
Już miałem jej odpowiedzieć, już otwierałem
usta, ale nim zdążyłem wydusić z siebie choć słowo, usłyszałem odgłos
otwieranych za moimi plecami drzwi. W moje nozdrza uderzył intensywny zapach,
jakby korzenny, ale i ze znajomą nutą mdłego, palonego cukru. Spodziewałem się, że to nasi strażnicy
wrócili, by mnie gdzieś zabrać — do celi? Własnej kwatery? Kto wiedział, jak
postanowią mnie potraktować? Ale się pomyliłem. Pojąłem to od razu. I od razu,
odruchowo, kierowany głęboko we mnie zakorzenionym, dobrym wychowaniem i
skłonnością do okazywania szacunku ludziom zajmujących znaczące pozycje,
wstałem.
Odwiedził nas eldar, w którym natychmiast
rozpoznałem arcyproroka. Jak wszyscy przedstawicie swej rasy, był wysoki i
szczupły, smukły i wiotki niczym trzcina na wietrze. Jak zawsze, kiedy
widziałem eldara, niemożliwymi wprost wydały mi się jego gracja i uroda; twarz
miał pociągłą, przeraźliwie symetryczną o wysokich, mocno zarysowanych kościach
policzkowych, długim, prostym, szlachetnym nosie, ostrych, a zarazem
delikatnych rysach. Był bardzo blady — nie tak, jak mroczny eldar, ale jak
choćby Iserith — jego skóra miała alabastrową, niczym niezmąconą barwę o
chłodnym odcieniu. Oczy, jak każdy eldar, miał duże, o kształcie migdałów o
tęczówkach w podobnie jasnym, błękitnozielonym kolorze, co tęczówki Iserith;
podobnie dziwnie odbijały światło i lśniły blado niczym gasnące gwiazdy. Włosy
miał jasne, perłowobiałe, długie i proste, nijak nie związane. Odziany był w
lekką, lejącą się fioletową szatę o zielonych i srebrnych zdobieniach; w ręku
natomiast dzierżył włócznię o rzeźbionej eldarskimi runami rękojeści i
podłużnym, również rzeźbionym ostrzu. Nie musiał nic mówić, bym wyczuł bijący
od niego autorytet. Patrzył na mnie z pewną nutą wyższości właściwą chyba
wszystkim eldarom, nie widziałem jednak w jego oczach niechęci, już raczej
zdziwienie. I cień wdzięczności.
Nie śmiałem się odezwać. Czekałem.
Wzrok arcyproroka padł na Iserith. Jego o
ton ciemniejsze od włosów, idealnie wykrojone w łagodny łuk brwi skrzywiły się
na widok jej ran. Natychmiast przeniósł wzrok na kulę, którą uparcie chowała
pod sobą, ściskając w rękach. A potem spojrzał na mnie.
Spodziewałem się pytań o kulę. Spodziewałem
się pytań o to co tu robię, skąd się wzięliśmy, jakie mam zamiary. Ale z
pewnością nie takiego, jakie padło. Nie w pierwszej kolejności.
— Jak ona się czuje? — głoś miał przyjemny,
silny i melodyjny, nieco ochrypły i głęboki. Idealny do przemawiania.
Taka forma rozmowy wydawała mi się
frustrująca i idiotyczna, ale pojmowałem, że dla eldarów śmiertelnie poważna
jest groźba przekleństwa, jakie mogło na nich spaść po rozmowie z Soliterem.
Dziwiłem się wręcz, że tak ryzykują, próbując oszukać reguły ich bogów poprzez
pośredników w rozmowie. Pojmowałem jednak, że to jedyny sposób, dlatego nie
dyskutowałem.
Popatrzyłem na Iserith, wiedząc, że jeśli
nie powtórzę tego pytania, to ona nie odpowie. Więc powtórzyłem.
— Podziękuj mu i powiedz, że lepiej. Na
pewno nic mi nie będzie — rzekła. Potem, kiedy już to przekazałem, ale nim
arcyprorok zdążył odpowiedzieć, dodała, mówiąc do mnie, ale patrząc wprost na
arcyproroka. — Powiedz mu, kto mnie tak urządził.
Więc powiedziałem. Eldar przyjął to ze
stoickim, przeraźliwym wręcz spokojem. Skinął głową.
— Czego chciał? — zapytał, i ni bardzo
wiedziałem, czy pytał mnie, czy Iserith. Ona jednak milczała, uznałem więc za
stosowne odpowiedzieć. Opowiedziałem mu więc o kulcie, z którym mieliśmy do
czynienia, którego trop zaprowadził nas na świat Dhalius, do pradawnej świątyni
po mapę.
— Ten człowiek… Ta istota bardzo chciała ją
zdobyć — rzekłem, dzielnie znosząc twarde, świdrujące spojrzenie arcyproroka. —
Ale nie mam… nie znaleźliśmy żadnych dowodów na to, by jakkolwiek z kultystami
współpracował.
— Pojmuję — powiedział spokojnie eldar.
Znać jednak było po nim niepokój. Co jakiś czas spoglądał z pewną niepewnością
na Iserith, szybko jednak uspokajał się widząc, że nadal jest przytomna i się
jej nie pogarsza. Wydało mi się to dziwaczne. Iserith mówiła, że arcyprorok
chętnie łamie zasady, by móc z nią pomówić. Natomiast nic w jej wypowiedzi nie
wskazywało na to, by mogło być między nimi coś szczególnego. Ale było,
przynajmniej ze strony arcyproroka. Wykazywał wyraźną i oczywistą troskę o nią,
choć z pewnością starał się z tym nie obnosić.
— Czy mógłbym zobaczyć tę mapę? — zapytał
niby mnie, jednak pytanie było skierowane oczywiście do eldarki. — Zwrócę ją —
powiedział, wyczuwając jakby jej niepokój. Nawet ja go wyczułem. — Nikt inny
niż Iserith nie zdoła jej uruchomić. Teraz tylko ktoś z dostatecznie podobnym
kodem genetycznym mógłby to uczynić. Kula wie, kto ją wyciągnął.
Iserith i ja popatrzyliśmy na siebie
wymownie. Nie umknęło to, naturalnie, uwadze arcyproroka. Zbladł, widząc nasze
spojrzenie. Było to dla mnie dostatecznym dowodem faktu, że chyba co nieco o
tym, co ów Caerith nam powiedział, było mu nieobce. Zmilczałem jednak. To była
sprawa Iserith, nie moja. Choć oczywiście spodziewałem się, że będę musiał w
jej wyjaśnianiu uczestniczyć. Nie było innego wyjścia.
Eldarka zawahała się, jednak wyraźnie ufała
arcyprorokowi. Jej uścisk na kuli nieco zelżał. Uchwyciła ją w zdrową rękę i
wyciągnęła ją do arcyproroka. I wtedy właśnie pisnęła głośno, zrobiła zdziwioną
minę i wypuściła kulę z ręki.
Natychmiast
to ujrzałem. To nie była ta kula. Była podobna — wykonana z tego samego bądź
bardzo podobnego wizualnie miedziopodobnego metalu, ale z całą pewnością nie
była ta sama; żłobienia były podobne, składające się w dużej mierze z okręgów i
linii prostych, jednak dla kogoś, kto widział oryginalną kulę różnica była
oczywista; te żłobienia pozbawione były wdzięku i tajemniczej doskonałości
tamtych. Były wykonane ładnie, precyzyjnie, ale bez porównania gorzej niż te
prawdziwe. Nawet ja nie miałem wątpliwości, że to tylko kopia.
Caerith
musiał je podmienić, kiedy się z nią szarpał.
Niemal
kolana się pode mną ugięły. Arcyprorok powiedział, że kulę uruchomić może ktoś
o dostatecznie podobnym kodzie genetycznym. Wieszczka nie żyła, a Caerith i
Iserith, wedle jego słów, mieli jedynie wspólną matkę. Czy to byłoby wystarczająco?
Lękałem się, że tak.
—
Nie… — wydusiła z siebie Iserith. Wpatrywała się w toczącą się po podłodze z
upiorytu kulę wielkimi oczyma, które nagle stały się zaskakująco przytomne i
szkliste. Podbródek trząsł jej się jak dziecku tuż przed wybuchem płaczu.
I ja byłem takiego wybuchu bliski. Jeżeli
mapa dostała się w ręce kogoś na posyłkach Slaanesha… Imperatorze, miej litość.
I w oczach arcyproroka widziałem wahanie.
Jakby o wszystkim wiedział. Jakby nie był pewien, czy Caerith nie jest dość
blisko spokrewniony z Iserith, by móc mapy użyć. Imperatorze, przecież nawet te
ich imiona to był jakiś żart, tak podobne do siebie byli. Jakby nazwali go jej
na złość.
— Pomóż mi się ubrać — powiedziała Iserith,
unosząc się na zdrowej ręce. Widać było, że folie pomagały jej tylko dopóki
leżała; podnosząc się aż syczała z bólu, szczególnie, kiedy tę poharataną do
kości rękę przyciskała sobie do piersi, by przytrzymać holokostium. Popatrzyła
na mnie z pewną złością w oczach, ale pojmowałem, że to złość na nią samą. Że
dała się oszukać. — Arjan, pomóż mi!
— Iserith…
— POMÓŻ MI, MON-KEIGH!
Rozwścieczyło mnie to. Myślałem, ba, byłem
zły na siebie, bo uwierzyłem, że ma mnie za kogoś więcej, niż tylko „mon-keigh”.
Ale, jak widać, eldar zawsze pozostanie eldarem, a człowiek człowiekiem i
niewiele da się w tej materii zmienić. W chwilach takich jak ta, pełnych złości
i napięcia wychodziło na wierzch to, co naprawdę sobie myślimy. Ona z pewnością
widzi we mnie zwierzę. Śmieszną, bezrozumną małpkę. Miałem ochotę rwać sobie
włosy z głowy, kiedy dotarło do mnie, że ubodło mnie to do żywego.
— Nie umiesz się sama ubrać, a chcesz iść i
walczyć z Nietkniętym, jak rozumiem? — zapytałem chłodno, unosząc brwi.
Zmilczała i popatrzyła na mnie spod oka, z wyraźną złością. Ale chyba pojęła w
czym rzecz. — Przy którym nie jesteś w stanie nawet ustać na nogach?
Bohaterstwo godne uznania, ale idiotyzm na tym samym poziomie.
— Choć ze wszech miar bym chciał, to nie
mogę się z tobą nie zgodzić, inkwizytorze — dodał stojący obok nas arcyprorok.
Wzrok miał wbity w leżącą u jego stóp kulę, po którą ostatecznie się schylił i
ujął między swoje długie, chude palce. Obejrzał ją ze wszystkich stron, a potem
spojrzał na Iserith. — Powiedz Iserith, że wezmę tę kulę i spróbuję wywiedzieć
się czegoś na jej temat. Spróbuję wywiedzieć się, do czego miała prowadzić. Co
do Caeritha… Z całą pewnością już go na Dhaliusie nie ma. Powiedz Iserith, że
nawet gdyby miała siły, to nie miałaby pojęcia, gdzie go szukać. Teraz pościg
nie ma już sensu. Niech tu zostanie i odpocznie.
Przekazałem jej słowa arcyproroka, przy
okazji napomykając, że absolutnie się z
nim zgadzam. Iserith poniechała kłótni, dostrzegając najwyraźniej naszą rację.
Zbladła, wręcz zrobiła się sina na twarzy, zacisnęła zęby tak mocno, że
dziwiłem się, jakim cudem ich sobie nie połamała, oczy zeszkliły jej się
jeszcze bardziej. Opadła z powrotem na posłanie.
— Poproś go… — odezwała się wreszcie cichym, martwym głosem. —
Żeby mi wybaczył.
Umilkłem na moment. To było okropne,
pośredniczyć między nimi w sprawach tak prywatnych. Ale to uczucie mnie
cieszyło; dławiło nienawiść do siebie po tym, jak głupi się okazaliśmy i jak
daliśmy się mrocznemu eldarowi oszukać. A wiedziałem, że nie tylko mnie nie
jest lekko. Dla Iserith to była sprawa życia i śmierci. Widziałem jak zacięcie
walczyła. Widziałem, jak cierpiała. A teraz dowiedziała się, że wszystko na
marne. I jeszcze ta bezsilność, niemożność pomówienia z kimś, kiedy — widziałem
to — tak bardzo jej było tego trzeba. Teraz zacząłem nieco pojmować jej słowa o
samotności.
A więc poprosiłem, w jej imieniu, o
wybaczenie. W oczach arcyproroka błysnął żal.
— Powiedz jej… — zawahał się, jakby wiedział, że powie coś,
czego może potem żałować. Jakby nie był pewien czy chce i czy powinien to
mówić. Czułem się okropnie. Mieli sobie wiele do powiedzenia. Widziałem,
czułem, jacy są dla siebie ważni. A ja musiałem stać między nimi, intruz pośród
ich prywatności, a jednocześnie jedyny sposób na to, by w ogóle mogli cokolwiek
sobie przekazać. Gwałtowny uścisk żalu ścisnął mi serce, kiedy nagle pojąłem,
co nią kieruje. Dlaczego tak do mnie lgnie. Dlaczego tak lgnie do ludzi.
Rzeczywiście bezmiar takiej samotności mógł popychać do czynów, które każdy
normalny człowiek uznałby za pozbawione sensu lub wręcz za zdradę własnej rasy.
— Powiedz jej, że nie ma rzeczy, której bym jej nie wybaczył.
Iserith uniosła głowę i popatrzyła na
arcyproroka pytająco, z wyraźnym zdziwieniem, jakby nie pojmowała zupełnie, co
nim kierowało, by takie coś powiedzieć. Ten z kolei, choć nie wierzyłem własnym
oczom, wyglądał na zażenowanego. A ja zapragnąłem zniknąć. Poczułem się
okropnie. Po pierwsze nikt nie powinien byś świadkiem tak prywatnych spraw. Po
drugie natomiast, te słowa tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że coś między
nimi było. Przynajmniej ze strony arcyproroka. Nie mogłem pojąć co innego
mogłoby nim kierować. Dlatego po raz kolejny poczułem się okropnie, że dla
osiągnięcia własnych celów, nawet w imię Imperatora, miałem zamiar zabrać coś,
czego on, jak sądzę, szczerze pragnął, choć z uwagi na przekleństwo nigdy nie
będzie mu to dane. Ale, choć czułem się okropnie, nie zamierzałem odpuścić. Dla
Imperatora.
— Arjanie? — zapytała mnie cicho.
Spoglądała na mnie z pewnym poczuciem winy w oczach. Nic jednak nie
powiedziała. — Powiedz arcyprorokowi o tym, co ten potwór nam powiedział.
— Wszystko?
— Wszystko.
A więc powiedziałem — powiedziałem co mówił
o Wieszczce, włączając w to również opowieść o tym, jak okrutną i obrzydliwą
śmierć jej zgotował. Powiedziałem, co rzekł na temat jego i Iserith — tak o ich pokrewieństwie, jak i o tym, że jej do
czegoś potrzebuje, oraz o tym, co zamierza z nią zrobić później. Choć
Arcyprorok zachowywał kamienny wyraz twarzy, to z każdym moim słowem wyraźnie
bladł. W ogóle na mnie nie patrzył. Patrzył tylko na nią. Nie musiał nic mówić,
by potwierdzić to, co z pewnością oboje podejrzewaliśmy. Dobrze o wszystkim
wiedział.
Ale dla Iserith jego reakcja nie była
wystarczająca.
— Zapytaj, czy to prawda.
A więc zapytałem.
Arcyprorok wpatrywał się w eldarkę twarzą
bez wyrazu. Ani jeden mięsień na jego twarzy nie drgnął. Czuło się jednak w
powietrzu rosnące napięcie. Wreszcie, kiedy Arjan stracił już wiarę w to, że
arcyprorok odpowie, Iserith powiedziała twardo:
— Zapytaj jeszcze raz. Chcę wiedzieć!
Kiedy otworzyłem usta, arcyprorok przerwał
mi, podnosząc do góry swoją bladą, smukłą rękę.
— Słyszałem za pierwszym razem —
powiedział. I tym razem odniosłem wrażenie, że mówi wprost do Iserith. Musiał
być bardzo wzburzony, skoro postąpił tak lekkomyślnie, że tylko od dobrej woli
obserwatora zależy, czy popełnił zakazany czyn. — To wszystko prawda —
powiedział potem cicho, ale wyraźnie, głosem tak wypranym z emocji, że aż mną
to wstrząsnęło. Nic nie było po nim widać, ale instynktownie czułem, że targa
nim poczucie winy. — Wszystko.
Iserith milczała, a i ja nie uznałem za
stosowne się odzywać, nawet po to, by przekazać odpowiedź. Stąpali po bardzo
cienkiej granicy, ale to w końcu co najmniej kilkusetletni elearzy. Musieli
mieć tyle oleju w głowie by mieć tego świadomość. Nie chciałem się wtrącać.
Powinni to załatwić między sobą. A już na pewno bez mojego udziału.
Bałem się tego, jak zareaguje Iserith.
Znałem ją już na tyle by wiedzieć, że nie jest lekkomyślna, nie ulega emocjom i
nerwom, ale też nie wiedziałem, co się stanie, kiedy ktoś naprawdę wytrąci ją z
równowagi. A widać było, ze jej nerwy są nadwyrężone. Najpierw spotkanie z
mrocznym eldarem, potem utrata kuli, a teraz jeszcze arcyprorok, Imperator wie
jak długo zatajający przed nią taką prawdę. Z pewnością miał w tym swój cel —
na tyle, na ile znałem się na eldarach i ich zachowaniu wiedziałem, że podobne
czyny są normą, jeżeli może to mieć wpływ na pożądaną lub mniej pożądaną
przyszłość. Milczałem.
— Chcę zostać sama — powiedziała wreszcie
Iserith. Wpatrywała się tępo w ścianę naprzeciw siebie. Nam już w ogóle nie
poświęcała uwagi.
Nie wiem jak długo po prostu bezmyślnie się
na nią gapiłem, kiedy nagle, jak przez mgłę dotarł do moich uszu głos
arcyproroka.
— Inkwizytorze, chodźmy — powiedział mi.
Uniosłem na niego wzrok; eldar wbijał we mnie swoje świdrujące spojrzenie
przeraźliwie jasnych oczu. Nie uszło mojej uwadze, że nie nazwał mnie „mon-keigh”.
— Chodźmy — powtórzył, widząc pewnie, że nadal jestem w szoku. Spojrzałem na
Iserith, ale ona ani drgnęła. Patrzyła tylko tępo w ścianę, z twarzą zupełnie pozbawioną wyrazu. — Inkwizytorze —
powiedział eldar z naciskiem. Wiedziałem, że to będzie ostatnie ostrzeżenie.
Wyszedłem więc za nim, posłusznie czekając, aż rzuci osttanie spojrzenie na
Iserith, a potem zamknie za sobą drzwi.
— Chodźmy — powiedział arcyprorok. —
Przejdziemy się. Porozmawiamy. Jeśli sobie życzysz, zasiądziemy razem do
wieczerzy.
— Z mon-keigh? — zapytałem, nie mogąc się
powstrzymać. Eldar spojrzał na mnie ostro.
— Nie kpij, mon-keigh — odparł, z naciskiem
wymawiając nazwę mojego ludu w swoim własnym, śpiewnym, melodyjnym języku. Jego
spojrzenie kłuło mnie niczym jeszcze niedawny czas temu ostrze eldarskiego
miecza. Ja sam byłem wysoki jak na człowieka — mierzyłem sobie około sześć i
pół stopy wzrostu. Iserith była ode mnie mniejsza, choć nie tak wiele — z
pewnością liczyła sobie w okolicach sześciu stóp wzrostu, bez problemu jednak
można ją było uznać za wysoką ludzką kobietę. Założyłem więc, że eldarzy są w
rzeczywistości nieznacznie tylko wyżsi od ludzi. Myliłem się. Arcyprorok był
ode mnie wyższy co najmniej o dwa cale i samo to i jego ostry, nieprzyjazny
wzrok już sprawiały, że czułem się przy nim maleńki jak dziecko. A kiedy
wyszliśmy z iglicy na unoszącą się w powietrzu drogę, kiedy mijaliśmy innych
eldarów pojąłem, że oboje, tak arcyprorok, jak Iserith, są całkiem niewysocy
jak na przedstawicieli swojej rasy. Niemal każdy z nich był ode mnie wyższy
prawie o głowę. — Mamy, jak mniemam, wspólny cel. Poza tym, Iserith postanowiła
za ciebie ręczyć. Jedynie to sprawia, że nie jesteś tu niemile widziany. Do tej
pory nie uczyniłeś niczego, co podważyłoby moje zaufanie, jakim obdarzyłem cię
przez jej wstawiennictwo. To, że zająłeś się nią z dobrej woli sprawia, że
skłonny jestem sądzić, że może Iserith nie całkiem jeszcze postradała rozum.
Więc uprzejmie cię upraszam, nie czyń niczego, co zmieni moje być może niezbyt
dobre, ale zważywszy na twoje pochodzenie i tak już zbytecznie pochlebne zdanie
na twój temat. Zapraszam cię, byś zasiadł ze mną przy stole, więc dobre
wychowanie i przyzwoitość nakazują okazać wdzięczność, Inkwizytorze.
— Pojmuję — mruknąłem. Pojąłem jednak tyle,
że to, że Iserith jest nienormalna, nie implikuje w najmniejszym nawet stopniu
nastawienia jej rasy. Była po prostu wariatką pośród nich. Źle, że podświadomie
założyłem, że pozostali okażą się podobnie ugodowi. — Dziękuję. Chętnie
skorzystam, jednak nie, jeśli moje towarzystwo miałoby być dla ciebie męczące,
arcyproroku. Nie znalazłem się tutaj z własnej woli. Iserith przeniosła nas
tutaj poprzez Osnowę. Nie chcę sprawiać swoją obecnością więcej kłopotów, niż
to konieczne.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu arcyprorok
uśmiechnął się blado na moje słowa; jego spojrzenie złagodniało i przy
odrobinie dobrej woli można by rzec, że stało się niemal przyjazne.
— Widzę, że i ty zdajesz się być
odszczepieńcem pośród swoich, przynajmniej w kwestii stosunku do Aeldari — rzekł wreszcie. I jego ton
nieco się zmienił i rzeczywiście stał się jakby bardziej przystępny. Ruszył
szybkim krokiem upiorytową drogą, a ja musiałem nieźle przebierać nogami, by za
nim nadążyć. — Iserith ma do takich jak ty szczęście. Jesteś już trzecim,
którego nam tutaj sprowadza. Na twoje szczęście, żaden z nich nigdy nie zawiódł
naszego zaufania. Jesteś tu mile widziany. Wybacz mi brak ogłady — mówił.
Dopiero teraz zwróciłem uwagę na to, że mówi wysokim gotykiem, pozbawionym
choćby śladu śpiewnego eldarskiego akcentu. Słuchając tylko jego głosu bez
problemu można by wziąć go za przykładnego obywatela Imperium. Ta myśl
sprawiła, że po plecach przebiegł mi dreszcz. — Wieść, że pojawiła się tu ranna
w towarzystwie inkwizytora Ordo Xenos z oczywistych powodów wzbudziła we mnie
niepokój. Kiedy zobaczyłem ją w tym stanie pojąłem, że stało się coś…
niespodziewanego. Nie wiem, inkwizytorze, jak długo się znacie, jednak zdążyłeś
już chyba zauważyć, że poranić w walce Solitera do tego stopnia jest niebywale
trudnym zadaniem. Niemalże niemożliwym. Zrozum więc me wzburzenie i wybacz mi
brak manier. Nazywam się Isdeal, jestem arcyprorokiem świat ostatku Il-Khaite.
Skłonił lekko głowę, na co ja
odpowiedziałem podobnym gestem.
— Nazywam się Arjan Leuven — odrzekłem mu. —
Jestem, jak już wiesz, inkwizytorem Ordo Xenos. I, jak sądzę, przyjacielem
Iserith. Z całego serca dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzyłeś, panie.
Jestem człowiekiem, zatem wiem, jak wiele cię to kosztuje i ile znaczy. Wiedz,
że i mnie ta współpraca nie przychodzi łatwo, ale też nie wydaje się błędem.
Być może powinienem zweryfikować swoje poglądy w pewnych kwestiach.
Arcyprorok pokiwał z aprobatą głową.
— Ładnie powiedziane — mruknął. — Ale też
nie przypuszczałem, by Iserith sprowadziła nam na głowy kogoś zwyczajnego.
— To… sam nie wiem, czy szalone, czy godne
podziwu, w jaki sposób łamiecie zasady, by ze sobą mówić.
— To nie jest łamanie zasad — powiedział mi
arcyprorok mentorskim tonem. — Nie wolno jej wyrzec do mnie słowa. Nie wolno
jej mnie dotknąć. Podobnie ma się sprawa ze mną. Ale mówienie do ciebie,
inkwizytorze, nie jest mówieniem do niej. Nie łamiemy niczyich zasad.
— Czyżby? — zapytałem. — Dla mnie to jednak
nieuczciwe szukanie drogi na skróty. Nie zrozum mnie źle, panie, nie próbuję
być złośliwy. Usiłuję tylko powiedzieć, że takie występki nie są łamaniem zasad
jedynie przy odrobinie dobrej woli obserwatora. Czy nie posunę się zbyt daleko,
jeżeli zapytam, kim ona dla ciebie jest, że tak bardzo ryzykujesz dla
zamienienia z nią kilku słów? Jak sądzę nie łamie się zasad dla byle kogo.
Gdyby tak było, nie opowiadałaby mi o swojej nieskończonej samotności. Zapewne
jesteś w dużej mniejszości.
Arcyprorok zmilczał, a blady uśmiech
spłynął z jego twarzy, ustępując miejsca wyrazowi śmiertelnej powagi. Przez
chwilę zląkłem się, że się zagalopowałem. Kiedy eldar przemówił, głos miał
spokojny.
— Nie posuniesz się zbyt daleko pytając o
to — odrzekł. — Jednak nie odpowiem na twoje pytanie.
I nie powiedział na ten temat nic więcej,
jakby według niego to zupełnie wyczerpywało temat i jakby nie budziło we mnie
miliona kolejnych pytań. Zawszeni eldarzy.
Isdeal uśmiechnął się, widząc moją
irytację.
— Cierpliwości, inkwizytorze — dodał, a na
jego twarz wrócił blady, choć nieco nieszczery uśmiech. — Pójdźmy. Posilimy się
i pomówimy o Dhaliuse, pomówimy o Caerithu oraz pomówimy o tym, o co będę
zmuszony cię prosić.